Nadeszła zima. Za oknem mojego domu świat – niczym panna młoda – wystroił się na biało. Słońce, jakby zachwycone tym zimowym image’em, podkreśla go, dodając mu blasku. Ubieram się ciepło i wyruszam na spotkanie z bielą.
Stąpam po śniegu, wsłuchując się w skrzypiący odgłos kroków. Spoglądam za siebie i z dziecięcą radością oglądam ślady pozostawiane przeze mnie na nietkniętej jeszcze niczyją obecnością apli.
Mijam pokryte białą kołdrą przydrożne mokradła. Źdźbła trawy, zawstydzone swym żółtym kolorem, chylą się ku dołowi, jakby chciały ukryć się głęboko pod powierzchnią zimnego puchu. Wokoło cisza i magiczny bezruch. Uśpiony w koronach drzew wiatr pozwala błyszczeć w słońcu płatkom śniegu. Mrużę oczy, zaskoczone bijącym zewsząd blaskiem.
I nagle na tym monochromatycznym krajobrazie pojawia się plamka koloru. Nieruchomy, ukryty wysoko na gałęzi jednego z przydrożnych drzew czerwony punkt hipnotycznie przyciąga wzrok. Jarzębina? Podchodzę bliżej. Punkt nabiera kształtów. Już nie jest tak statyczny, jak wydawał się z oddali.
– Kardynał – szepczę zachwycona i… to wystarcza, by spłoszyć ptaka. Zrywa się z gałęzi, pozostawiając za sobą małą lawinę. Odprowadzam go wzrokiem, powracając do jednobarwności.
Wystarczyła jedna śnieżna noc, by pod pierzyną zniknęła cała jesienna szarość. Drzewa liściaste dumnie prezentują puszyste korony, iglaki prężą piersi pod białymi pelerynami, a skute lodem jezioro zdaje się ogłaszać wszem i wobec, że oto nastał czas zatrzymania się, sezon śnienia, hibernacji. Wszystko wydaje się namawiać żywych do odpoczynku, do spowolnienia, bezgłośnie nucąc im do uszu mleczną kołysankę.
Podnoszę głowę, zwabiona ruchem, który właśnie pojawił się na bezchmurnym niebie i hałasem, który gwałci majestat chwili. Żelazny kolos przelatuje nisko nade mną, taktowny niczym pijany aktor, który wdarł się na scenę nie swojego przedstawienia. Ale nawet to nie jest w stanie wybić mnie z poczucia ekstazy, wywołanej pięknem otaczającej przestrzeni.
Świeże, mroźne powietrze przyprawia o zawrót głowy. Słońce zamienia biel w srebro. Brnę w śniegu, odnajdując ślady podobnych do mnie istot, które zdecydowały się na poranny, zimowy spacer. Sarny, dziki, zające. W oddali dostrzegam zarysy domostw. Dachy, płoty, skrzynki na listy, krzewy w ogródkach – wszystko ubrane w białe czapy i szaliki. W powietrzu czuć zapach palonego w kominkach drewna. Z podwórek witają przybyszy ulepione przez dzieci bałwany.
Wracają wspomnienia z dzieciństwa. Zimowe zabawy z rodzeństwem na śniegu. Niewiele myśląc, ląduję plecami w śnieżnej zaspie i jak dawniej, machając rękoma wzdłuż ciała, robię orła. Mój śmiech roznosi się w przestrzeni.
– Ha, ha – odpowiada mi echo.
Przyszła zima.