W Iranie miała dom, rodzinę, pracę i pieniądze. Nie było tylko jednego – wolności. Dlatego uciekła. Zrezygnowała ze wszystkiego, co miała, by w obcym dla siebie kraju, bez znajomości języka, bez gwarancji sukcesu, zacząć życie na nowo. Po swojemu.
Agnieszka Meyer: Jak trafiłaś do Polski?
Zarrin Nasab: Dziewięć lat temu dostałam wizę do Polski i… uciekłam.
A dlaczego Polska? Mogłaś chyba wyjechać do Niemiec czy innego kraju, dlaczego wybrałaś nasz?
Jedyne, co łączyło mnie z Polską to kanał telewizyjny. W Iranie przez satelitę odbieraliśmy Viva Polska. Któregoś dnia usłyszałam tam jedno słowo: „koniec”. Znałam już określenia na koniec po angielsku „The end”, po niemiecku „Das Ende”, ale po polsku brzmiało ono tak inaczej, tak intrygująco. Coś we mnie to słowo poruszyło. Więc kiedy podjęłam decyzję o zakończeniu życia w Iranie, to choć mogłam wybrać wizy do innych krajów, wybrałam Polskę.
Przez jedno słowo?
Tak.
Uciekając zostawiłaś za sobą wszystko, nawet dzieci?
Niestety. Nie miałam możliwości zabrania ze sobą dzieci. Marjan, starsza córka, była prawie pełnoletnia, ale Mahsa, młodsza, miała wówczas 13 lat. Zasada w Iranie jest taka, że jeśli kobieta jest sama (mąż Zarrin zmarł w młodym wieku – przyp. red.), to opieka nad dziećmi automatycznie przechodzi na teściową. Nie mogłam dla Mahsy sama załatwiać paszportu czy wyjazdu do szkoły. O tym decydowała teściowa. Uciekając zostawiłam dziewczynki z moją mamą. O miejscu ich zamieszkania nikt, łącznie z teściową, nie wiedział. Dopiero po dziewięciu miesiącach pobytu w Polsce udało mi się ściągnąć je do siebie. Było to możliwe przez szkołę językową Lingua Mundi. Tylko dzięki temu otrzymały wizę.
O losach Czeczenek, które uciekły do Polski opowiada Kamil Witkowski
Dlaczego w ogóle postanowiłaś uciec z Iranu?
Chciałabym odpowiedzieć w ten sposób. Przede wszystkim Iran jest piękny. Jest bogatym krajem i moja sytuacja finansowa tam była bardzo dobra. Miałam dom, mieszkanie, pracę i pieniądze. Właścicielka mieszkania, które teraz wynajmuję w Polsce, a która kilka lat temu była u mnie, w moim mieszkaniu w Teheranie, nie mogła zrozumieć, dlaczego postanowiłam stamtąd wyjechać, skoro miałam tam tak dobrze. Różnica między materialnym standardem życia, który mam teraz, a który miałam tam, jest ogromna. Dlatego się dziwiła. Tak, byłam tam bogata. Ale byłam nieszczęśliwa. Nie miałam praw, nie mogłam zmienić religii. Np. w szkole, do której chodziła moja młodsza córka, pod dokumentami musiała podpisywać się babcia, matka mojego męża. Mnie szanowano, owszem, ale do podpisu był uprawniony ktoś inny. Dzieci niby były moje, ale na każdą decyzję o wyjeździe, zapisaniu do szkoły, wydaniu aktu urodzenia itd. zgodę musiała wydać teściowa.
Ucieczkę musiałaś więc planować w wielkiej konspiracji?
Owszem. Po naszym wyjeździe jedna osoba z rodziny męża poszukiwała mnie oficjalnie, pod zarzutem wykradzenia dzieci. Według prawa w Iranie nie były moje. Należały do rodziny męża. Obdzwoniono rodzinę w Stanach, Niemczech i Anglii. Osoba, która rozpoczęła tę akcję, sama jest bezdzietna. Jak sądzę, jej rozumowanie było takie: „Mam świetną sytuację finansową, ale nie mam dzieci. Mąż Zarrin zmarł, ona sama jest młoda, może jeszcze wyjść za mąż i mieć kolejne dzieci, więc jej córki mogą stać się moją rodziną”.
Od czego zaczęłaś po przyjeździe do Polski?
Pomogła mi fundacja Centrum dla Somalii. Potem wspaniała szczecinianka Marta, od której uczyłam się języka polskiego, pomagając jej przy bliźniakach, które niedawno urodziła. Następnie pracowałam w kebabie obok ambasady włoskiej. Sprzedałam jedno mieszkanie w Iranie i rozpoczęłam działalność jako właścicielka piekarni. Walczyłam chyba cztery lata o utrzymanie lokalu. Ale niestety musiałam zamknąć lokal i pogodzić się z olbrzymimi stratami.
Dlaczego?
Złożyło się na to wiele czynników. Myślę, że na początku sporo rzeczy było dla mnie nowych, niezrozumiałych. Zaskoczyło mnie np. to, że jakość produkowanego ciasta nie była satysfakcjonująca. Okazało się, że mąka w Polsce jest inna niż w Iranie, że trzeba opracowywać nowe receptury, stosować inne maszyny.
Mimo to nie poddałaś się. Założyłaś restaurację.
Tak. Nazwałam ją Tehran, na cześć stolicy mojego rodzimego kraju i urządziłam tak, by przypominała mi to, co w tym kraju kocham. Są tu książki z poezją Rumiego i płyty z muzyką. Wszystko z wyposażenia, meble, tapety i każda shisha są sprowadzone z Iranu.
Jest też słynna makieta, którą w całości zrobiłaś sama, prawda?
Tak. Zrobiłam tę makietę własnoręcznie, by zakryć brzydką ścianę w glazurze, której nie wolno było mi ruszyć. Przedstawia Stary Teheran. Wykonałam ją z masy ceramicznej, dodając barwnik, aby uzyskać efekt postarzenia. Umieściłam w niej postacie, naczynia i różne drobiazgi, które przedstawiają dawny Iran, z jego rzemieślnikami i wytworami ich rąk. Są tu piekarze ze starymi piecami i ręcznie robionymi wypiekami. Jest ceramika wytwarzana bez maszyn. A nawet siłownia, gdzie były drewniane urządzenia i ciężary. Jest też fragment makiety poświęcony dzieciom, tragicznie poparzonym w pożarze szkoły (chodzi o pożar, który wybuchł w 2012 roku w szkole podstawowej w Jazd, w Iranie. 26 dzieci odniosło w nim ciężkie oparzenia, a dwoje zmarło – przyp. red.).

Polska to fajny kraj! – twierdzą Ayako i Yenn
Niestety, chwilę po otwarciu restauracji musiałaś ją zamknąć.
Po pięciu miesiącach remontu, ściągania irańskiego wyposażenia i tworzenia atmosfery jak w Iranie, 3 marca w końcu mogłam otworzyć lokal dla klientów. Tyle że chwilę później, 15 marca, z powodu COVID ogłoszono lockdown.
Jak dajesz radę? Już samo życie w obcym kraju, bez znajomości języka, zdana tylko na siebie, jest szalenie trudne, a ty jeszcze rozkręcasz własną działalność…
Rzeczywiście jest to trudne. Wydawało mi się, że zasady w Polsce będą jaśniejsze, lepsze niż u nas. Ale niestety, nie zawsze tak jest. Najtrudniej jest w urzędach. Jeśli nie znasz języka polskiego, najczęściej nie ma szans dogadać się po angielsku. Początkowo do kontaktów z urzędnikami wynajmowałam oficjalnych tłumaczy z perskiego. W pewnym momencie odkryłam jednak, że ci niedokładnie tłumaczą moje słowa. To jeszcze bardziej zmotywowało mnie, by samej zacząć mówić za siebie – po polsku. Zaczęłam intensywnie uczyć się nowego dla mnie języka i zauważyłam, że część osób docenia te starania. Gdy w kilku przypadkach udało mi się porozumieć z urzędnikami, poczułam, że odzyskuję swój głos. Nagle sprawy urzędowe zaczęły ruszać do przodu. Urzędnicy widząc, że się staram, zmieniali ton i podejście do mnie.
Jaki masz status w Polsce?
Dwukrotnie odmówiono mi statusu uchodźcy. Teraz mam coś takiego, co nazywa się ochroną uzupełniającą. Ochrona ta daje mi prawo pobytu w Polsce. Do Iranu wrócić nie mogę, bo zmieniłam wyznanie, no i „wykradłam” córki. W Polsce nie dostaję żadnego wsparcia ze strony państwa. Sama zarabiam, płacę ubezpieczenia, podatki. Jestem z tego dumna. Dla mnie ten kraj jest już moim krajem, gdyby była wojna – walczyłabym po stronie Polaków. Młodsza córka skończyła tu gimnazjum i liceum. Niestety wciąż, kiedy idę do urzędu, jestem cudzoziemką.
Skąd w tobie tyle siły i zaradności?
Kobiety w Iranie muszą być bardzo ogarnięte, zorganizowane. Muszą zawsze mieć zapasy żywnościowe, przygotowane jedzenie dla rodziny i choćby coś zamrożonego na wypadek, gdy pojawią się goście. A goście pojawiają się często. Mamy dużo wizyt rodzinnych i przyjacielskich, i to jest poważna sprawa. Nie można podać byle czego, np. samej herbaty czy kawy. Na ogół w domach są specjalne szafki z lepszą zastawą na wyjątkowe okazje. Uczymy się takiej zaradności, tego się od nas oczekuje. Podobnie jak tego, aby o siebie dbać – o wygląd, o ciało.