W czasie izolacji, pandemii, chaosu, niepewności natura przynosi chwilę wytchnienia, spokój, radość. Daje nadzieję.
Spacer po parku to obecnie – w czasie pandemii – dla żyjących w miastach ludzi jedyny sposób na złapanie równowagi. Opuścić mury, wyjść na zewnątrz biura, domu, zakładu pracy czy biuro-mieszkania (dla tych, którzy mogą sobie pozwolić na home office). Odetchnąć świeższym powietrzem, dać odpocząć oczom przy naturalnym świetle, złapać namiastkę utraconych kontaktów społecznych.
Teraz, jak nigdy wcześniej, nawet gdy na dworze już chłodno i wietrznie, codziennie w parkach miejskich zjawia się sporo ludzi. Spacer to także nasz rytuał – mój i mojego męża. Obecnie znacznie bardziej niż wcześniej doceniamy kontakt z naturą. Dziś wszystko wydaje się istotniejsze, wyjątkowe, ciekawsze.
Kiedy więc dostrzegliśmy przeskakującą z drzewa na drzewo wiewiórkę, praktycznie zamarliśmy sycąc się jej widokiem. Przecież wcześniej tysiąc razy widzieliśmy akrobacje takich rudzielców, dlaczego więc teraz właśnie stoimy jak urzeczeni, zadzierając głowy i nie mogąc oderwać się od skaczącego po gałązkach kasztanowego stwora z puszystą kitą?
Nasz bezruch i wpatrzenie się wysoko w korony drzew zaciekawiają innych spacerowiczów. Oni też przystają, zadzierają głowy, patrzą. Starsi, młodsi, rodzice z dziećmi. Kilkanaście osób zamkniętych w kadrze wyglądałoby jak skamieniali, niczym żona Lota zamieniona w słup soli po tym, gdy obejrzała się na Sodomę i Gomorę. A tu tylko… aż… wiewiórka.
– Szyja już mnie boli od tego zadzierania głowy – mąż szepcze mi do ucha. – Ale jakoś głupio odejść, skoro „zorganizowaliśmy” ludziom ten pokaz.
– A odwiedzimy ją jutro? – prosi mamę na oko pięcioletnia dziewczynka z balonem w kształcie motyla, dla której wiewiórka stała się większą atrakcją niż kolejna bajka oglądana w domu na tablecie.
Myślę sobie: wiewiórka w parku zatrzymała na moment świat. Powinniśmy zatrzymywać się częściej.