kryzys w związku
kadr z filmu “Sceny z życia małżeńskiego”, reż. Ingmar Bergman

Sceny z życia małżeńskiego – jak wygląda kondycja współczesnych związków

12 udostępnień
12
0
0

Osadzona we współczesnych realiach nowa wersja „Scen z życia małżeńskiego” w reżyserii Hagaia Leviego, oparta na klasyku Ingmara Bergmana, całkowicie odwraca dynamikę w związku bohaterów. Czy wizja Leviego prawdziwie ukazuje kondycję współczesnych związków? Co od czasów Bergmana się zmieniło? O „Scenach…” i o związkach rozmawiamy z Pawłem Droździakiem, psychologiem i psychoterapeutą par.

Bergmanowskie „Sceny z życia małżeńskiego” w swoim czasie wywołały falę rozwodów w Szwecji, ale jednocześnie przyczyniły się do rozwoju terapii małżeńskiej. Po 50 latach od ukazania się oryginału, syn słynnego reżysera Daniel Bergman zwrócił się z propozycją nakręcenia remake’u „Scen…” do Hagaia Leviego, twórcy świetnych psychologicznych seriali „The Affair” oraz „Terapii”. I tak powstał kolejny serial, remake filmu z 1973 roku.

U Bergmana bohaterami byli Marianne oraz Johan, para z 10-letnim stażem. U Leviego są Mira i Jonathan, również dekadę razem. Ci pierwsi byli postaciami jaskrawo różnymi charakterologicznie. Marienne uosabiała wszystko to, co jasne, czułe, wrażliwe, zależne, ufne, Jonathan zaś zdawał się bić rekordy egocentryzmu i ignorancji. U nowych bohaterów ten czarno-biały podział nie jest aż tak wyraźny, aczkolwiek przypominają oni postacie oryginalne, tyle że w odwróconych rolach. Losy Jonathana przypominają historię Marianne, a Miry – Johana.

U Leviego to nie on, lecz ona jest żywicielką rodziny (pracuje w korporacji technologicznej), on natomiast (profesor na uczelni) zajmuje się ich dzieckiem. To Jonathan jest tu wrażliwą połówką, która opiekuje się domowym ogniskiem. To on, zupełnie jak Bergmanowska Marianne, jest o wiele bardziej zależny od swojej partnerki niż ona od niego. Mira za to, jak u Bergmana Johan, jest pewna siebie, racjonalna i chłodno myśląca, ale także wolna od bagażu doświadczeń, jaki wnosi ze sobą do związku jej mąż – wychowanek ortodoksyjnej żydowskiej rodziny.

I w oryginale, i w remake’u małżeństwo bohaterów przeżywa kryzys. Powód tego kryzysu, przynajmniej na powierzchni, zdaje się być ten sam – zdrada. Oczywiście w odwróconych rolach zdradzających i zdradzanych. Ale jeśli sięgnąć głębiej, ten powód nie jest już do końca taki oczywisty. I właśnie ta nieoczywistość, niejasność, nieokreśloność zdają się być symbolem kondycji współczesnych relacji i powstających w nich problemów.

O „Scenach z życia małżeńskiego” i współczesnych związkach rozmawiamy z psychologiem i psychoterapeutą par Pawłem Droździakiem.

Monika Ksieniewicz-Mil: Z czym współczesne pary przychodzą dziś do psychologa?

Paweł Droździak: Generalnie od wielu lat między specjalistami z Polski, krajów zachodnich, krajów byłego bloku wschodniego, z USA itd. mówi się o pojawianiu się nowych w porównaniu z czasami Freuda, albo późniejszymi, problemów w związkach.

Mniej więcej do końca lat 50. ubiegłego wieku nie mówiono tu o poważnych zmianach. Osoby zgłaszające się do specjalistów najczęściej cierpiały z powodu różnego rodzaju zahamowań. Chodziło o nerwicowe kontrolowanie impulsów. Mamy jakiś impuls – seksualny, agresywny, zazdrość w stosunku do rodzeństwa, złość na rodzica itp. – i kiedy człowiek zaczyna go odczuwać, przestrasza się i dochodzi do stłumienia, co potem wraca pod postacią lęku, który trudno do czegoś konkretnego przypisać albo ujawnia się w postaci jakiegoś dziwnego symptomu. I właśnie z tym niezrozumiałym dla siebie lękiem albo symptomami ludzie zgłaszali się po pomoc. Bardzo duża część pacjentów odpowiadała dawniej takiemu opisowi.

Wiązało się to ze szczególną techniką pracy. Jej celem było uświadomienie źródeł, czyli właśnie tego czegoś, co zostało głęboko stłumione, wyparte, zrepresjonowane. Wydobycie tego, zaakceptowanie, oswojenie, tak żeby ten lęk albo symptomy mogły ustąpić. Czyli w jakimś sensie chodziło o to, żeby człowiek pozbył się nadmiaru hamulców, odrzucił krępującą fasadę, jeśli nie zewnętrznie, to choćby wewnętrznie we własnej głowie i skontaktował z tym, co w nim prawdziwe, chociaż społecznie może niezbyt akceptowane. Praca terapeutyczna miała prowadzić do ujawnienia ukrytego konfliktu między człowiekiem a społeczeństwem, które tego człowieka krępowało. Tak było mniej więcej do połowy poprzedniego wieku.

A teraz?

Teraz coraz częściej słychać głosy, że liczba takich pacjentów spada. Pojawia się za to coś, co nawet ma już swoją potoczną nazwę: nowa klinika. Nowa klinika jest odwróceniem starej. O ile dawny pacjent najczęściej cierpiał z powodu nadmiaru nałożonej na niego struktury wymagań i powinności, o tyle nowy pacjent cierpi z powodu braku jakiejkolwiek struktury. Jeśli są jakieś wymagania, to najwyżej co do tego, by „osiągnął sukces”, ale ten sukces nie jest już tym, czym był kiedyś.

Dawny pacjent mógł na przykład chcieć być malarzem, a cierpiał z tego powodu, że ojciec zmuszał go, by był lekarzem. Nowy pacjent mniej więcej wie, że „ma mu się udać”, ale nie wie co właściwie i jak. I o ile dawny pacjent wiedział, że ma być „szanowanym lekarzem”, więc czuł lęk, kiedy miał „niewłaściwe myśli”, o tyle nowy pacjent często nie bardzo wie, czym w ogóle szacunek jest i jak się go zdobywa. Ma impulsy, więc je zaspokaja, ale nie potrafi nadać tym zaspokojeniom żadnego znaczenia i to go frustruje. Nie ma ramy znaczeniowej, którą by mógł nałożyć na własne przeżycia. No i w związku z tym taki nowy typ pacjenta często mówi o zanikaniu pragnień. Nie dlatego, że coś tłumi, tylko dlatego, że w ogóle nie ma pragnienia, ciśnienia, marzeń. Trochę jakby żył w takiej przestrzeni bez kształtów. Czuje zagubienie, które prowadzi do apatii albo do autodestrukcji, kiedy chce na przykład zamienić niemożliwy do określenia ból psychiczny na łatwy do skonkretyzowania ból fizyczny.

O ile dawnego typu pacjenci odczuwali wstyd i winę z powodu „niewłaściwych pragnień”, o tyle pacjenci nowego typu mają poczucie niepokoju i własnej bezwartościowości z tego powodu, że nie odczuwają satysfakcji. Nie umieją czerpać przyjemności, a jednocześnie świat im sugeruje, że powinni tę przyjemność odczuwać. Oni jednak nie czują się do tego zdolni, bo niczego nie tłumiąc, jednocześnie niczego nie pragną.

Rozumiem, że ma to także wpływ na związki?

Owszem. Dawny pacjent często dusił się w swoim związku. Pacjent współczesny, nowego typu, nie jest w stanie stworzyć albo utrzymać jakiejkolwiek relacji. W ogóle nie wie, jak to się robi, nie wie, na czym relacja miałaby się opierać. Jak rozwiązywać konflikty tej relacji, nie tracąc się bezpowrotnie. Nie wie, czym jest kompromis. W ogóle nie umie myśleć na temat takich kwestii jak poświęcenie czegoś indywidualnego dla czegoś wspólnego. To odwrotność tej dawnej związkowej problematyki.

Podobnie w kwestii relacji do rodziców i innych ważnych postaci. Dawny pacjent mógł odczuwać lęk przed postaciami rodzicielskimi. Nowy pacjent nie ma z tymi postaciami żadnej relacji ani nie ma nic konkretnego od nich. Cierpi z powodu braku kontaktu z nimi. Czasem to jest takie poczucie nieuświadomionego braku, kiedy na przykład ojciec został wykluczony z dyskursu całkowicie na zasadzie „puste miejsce po obrazku na ścianie”, a nawet głębiej – puste miejsce po pustym miejscu. I taki pacjent nie zgłasza się z symptomem albo lękiem, ale często z jakimś rodzajem braku napędu. Nie może podjąć działania ani znaleźć w sobie powodu do tego działania.

Czy pary często używają argumentu, że „chcą popracować nad związkiem ze względu na dobro dzieci”?

Smutna prawda jest taka, że bardzo często pary zgłaszają się do terapii par, kiedy już tak naprawdę albo oboje, albo jedno podjęło w głębi serca decyzję o rozstaniu. I przychodzą już tylko po to, by stworzyć wrażenie, że zrobili wszystko. Nie wyszło, ale próbowali.

Oczywiście, że perspektywa rozwodu, kiedy ma się dzieci może niepokoić i bywa motywacją, by związek ratować. Ale o wiele częściej widywałem pary, które miały kłopot ze złożonością struktury rodzinnej, bo były to już rodziny patchworkowe i pojawiały się konflikty lojalności. Dzieci z poprzednich związków vs. obecne, oczekiwania, zobowiązania i uwikłania związane z osobami byłych partnerów vs. obecnej rodziny. No i tutaj ten problem „dobra dzieci” miewa szczególnie dramatyczny wymiar. Bo ktoś nagle uświadamia sobie, że być może czeka go kolejny rozwód i jego sytuacja rodzinna i relacje z dziećmi staną się jeszcze bardziej złożone i trudne, bo to już kolejne dzieci i kolejny drugi rodzic, jakiś kolejny dom, budowanie wszystkiego od nowa, całej organizacji życia po raz trzeci albo i kolejny. A jeszcze jak dojdzie do tego świadomość, że jakiś następny związek też będzie się być może wiązał z oczekiwaniami partnera czy partnerki, by mieć potomstwo, zaczyna to już w pewnym momencie przypominać prawdziwy labirynt i emocjonalny rollercoaster. Stąd czasem determinacja, by robić wszystko, aby przez to znów nie przechodzić.

Czy w rozmowach z parami widać, że czasy się zmieniły – jak w nowym serialu na motywach Bergmana? Że teraz to żona chce rozwodu, ona więcej zarabia i ona zdradza? Widzi pan takie zjawisko, że kobiety się emancypują, a mężczyźni za nimi nie nadążają?

W serialu HBO widzimy scenę, w której badaczka poszukuje udanych małżeństw, gdzie kobieta utrzymuje rodzinę. U bohaterów faktycznie jest tak, że to kobieta zarabia znacznie więcej, ale oni sami wyraźnie przeżywają kryzys, więc pada z ich strony pytanie: Jak badaczka właściwie definiuje sukces? I w tym kontekście pojawia się tam zdanie, że średnia długość małżeństwa w USA to obecnie osiem i pół roku. Nie zaskoczyła mnie ta informacja, ale z obowiązku sprawdziłem, czy jest ścisła. Okazuje się, że jest. Średnio małżeństwo w USA trwa osiem lat i trzy miesiące. W Niemczech średnio 13 lat, we Francji 14.

A w Polsce?

W Polsce średnio 27. Ciekawe są liczby dotyczące tego, jak wiele małżeństw w ogóle się rozwodzi. Otóż na Zachodzie w wielu krajach jest to już więcej niż połowa. W Polsce mniej więcej jedna trzecia. Warto uświadomić sobie te fakty, bo one pokazują, jakie ma szanse przeciętna para i na ile nasze problemy mogą być typowe. A ludzie mając małżeńskie problemy, często zastanawiają się właśnie nad tym: „Czy to co przeżywam jest wyjątkowe? Na ile mogę liczyć, że inni mnie zrozumieją?”. Dobrze zatem wiedzieć, czego z punktu widzenia statystyki można się spodziewać, biorąc ślub.

Jeśli bierzesz ślub w tym momencie, prawdopodobieństwo, że się rozwiedziesz, jest bardzo duże. W niektórych krajach statystycznie jest to niemal pewne. No i ciekawe jest też, że w ogóle instytucja małżeństwa jako taka znika. W Polsce od kilku lat jest więcej rozwodów niż ślubów.

Warto przeczytać: Rozwód – kres złudzeń

A kto dziś częściej występuje o rozwód – kobieta czy mężczyzna?

Generalnie w Polsce jest tak, że to, kto częściej jest tą stroną, która bardziej chce rozwodu, wiąże się ze stażem pary. Jeśli mamy pary ze stażem mniej więcej 20-letnim, rozwodu częściej chce mężczyzna. To łatwo przewidzieć, bo mamy tu typowy scenariusz odejścia do młodszej partnerki. Inna kwestia, że w miarę wieku rośnie różnica w szansach znalezienia nowego związku.

Mężczyzna 50-letni i kobieta 50-letnia są w zupełnie innej sytuacji. Mężczyźni w tym wieku mają te szanse znacznie większe w każdej grupie dochodowej, ale im dochody wyższe, tym mężczyzna ma większe szanse. Jeśli dochody mężczyzny znacznie przewyższają średnią, to w zasadzie nie ma on żadnego problemu ze znalezieniem nowej partnerki, niezależnie w jakim byłby wieku. Jeśli dochody są poniżej średniej, to już gorzej. Znacznie uboższy od średniej mężczyzna po 55. roku życia będzie mógł mówić o sporym szczęściu, jeśli uda mu się stworzyć nowy związek i go choć kilka lat utrzymać. Statystycznie na to patrząc, on najprawdopodobniej będzie miał raczej próby stworzenia czegoś, niż związki. Próby te będą ograniczać się do kilku, może kilkunastu spotkań i ostatecznie jednak zostanie on sam.

U kobiet jest inaczej. Po 50., 55. roku życia kobieta ma niższe szanse na związek, niż jej rówieśnik i to bez względu na jej dochody. No i to się przekłada oczywiście na żądania rozwodu. W późniejszym okresie życia kobiety częściej czują, że im się rozwód nie opłaci. Jednak wcześniej, jeżeli związek trwa pięć lat i mniej, nieco częściej są one stroną, która składa papiery o rozwód. I tu mamy dużą rozpiętość, jeśli chodzi o przyczyny i mechanizmy. Na tyle dużą, że nie opierałbym się już w tym przypadku na czystej statystyce.

Zdaje się też, że współcześnie coraz więcej par decyduje się na związek bez dzieci, a jeśli dzieci się pojawiają, to zaczyna się w tym związku psuć.

Bo związek, w którym prowadzi się dom i ma się dzieci to całkiem inne przedsięwzięcie niż związek dwojga osób, które po prostu spotykają się, by przyjemnie spędzać razem czas. To niby oczywistość, ale okazuje się, że dla wielu par to kompletnie zaskakujące. Gdy w ich życie wkraczają dzieci, nagle pojawiają się problemy i konflikty, jakich oni zupełnie się po sobie nie spodziewali.

Bo dwoje ludzi może bardzo lubić przebywać ze sobą, mogą mieć świetny kontakt, flow, feeling czy jak to nazywać i mogą się świetnie sprawdzać jako romantyczna para, która ma wspólne przygody, razem wyjeżdża, uprawia seks, rozmawia o emocjach, relacjach, polityce, sztuce, spotyka się ze znajomymi itp., ale oni mogą nagle wpaść w poważny kryzys, kiedy pojawia się coś takiego, jak konieczność zrobienia rzeczy, na które nikt nie ma ochoty, a trzeba je zrobić. Raptem okazuje się, że trzeba ustalić, kto za co odpowiada i trzeba się z czegoś wywiązać, a w dodatku te zobowiązania tworzą cały system i jeśli ktoś nie wywiąże się z jakiejś swojej części, to ma to wpływ też na to, z czego będzie się mogła wywiązywać druga strona.

To jest też istotne, jeśli chodzi o wybór osoby, z którą byśmy się chcieli związać na dłużej. Ludzie bardzo często zwracają uwagę (i słusznie) na takie rzeczy jak to, czy ten ktoś nas pociąga, czy się rozumiemy emocjonalnie, intelektualnie, czy mamy podobną wizję świata. Rzadko jednak zadają sobie pytanie: Czy mamy podobny stosunek do takich rzeczy jak konieczność i zobowiązania? Bo kiedy będziemy rodziną, to takich rzeczy nagle pojawi się mnóstwo. Trzeba będzie zapewnić stałe dochody, trzeba będzie sprzątać, gotować, opiekować się dziećmi, robić zakupy, płacić rachunki, pamiętać o różnych terminach i ich dotrzymywać. I trzeba będzie to robić niezależnie od tego, czy będziemy mieli na to w danym momencie ochotę. Możesz mieć chęć się wyspać, ale i tak musisz wstać, bo dziecko trzeba odwieźć do szkoły. Możesz mieć ochotę posiedzieć do późna, ale trzeba się położyć, mimo że masz chęć na coś innego, bo rano trzeba wcześnie wstać. Czy ta osoba, z którą się chcemy związać w ogóle potrafi takie rzeczy? Bo jeśli będziemy rodziną, to niezależnie od feelingu i flow, trzeba będzie stawić czoła takim sprawom w oparciu o zdolność godzenia się z koniecznością, poczucie obowiązku, realizm itd.

kryzys w związku
kadr z filmu “Sceny z życia małżeńskiego”, reż. Hagai Levi
Czyli wybierając partnera, partnerkę, z którym chcielibyśmy stworzyć rodzinę powinniśmy się nawzajem skanować pod kątem naszego stosunku do obowiązku i konieczności?

Trzeba sobie zadać pytania: Czy ten ktoś wywiązuje się w życiu z jakichś powinności? Czy dotrzymuje obietnic? Czy potrafi zrobić coś, na co w danym momencie nie ma chęci, ale to robi po prostu dlatego, że tak trzeba? Czy potrafi odmówić sobie jakiejś przyjemności, gdy pojawia się taka konieczność? Czy ma w ogóle w głowie taką część, która odpowiada za zbudowanie planu i następnie zrealizowanie go? Czy ma w głowie część, która kieruje naszym działaniem wtedy, kiedy mamy realizować jakiś plan zespołowo (czyli że w określonym momencie osoba A ma zrobić to, a następnie osoba B ma zrobić tamto)? Czy ten ktoś kiedykolwiek próbował takiego doświadczenia i dał sobie z tym radę? Czy potrafi czasem powstrzymać się od zrealizowania jakiegoś własnego pragnienia z tego powodu, że jakiś interes wspólny tego wymaga albo ktoś inny czegoś potrzebuje i trzeba swój cel poświęcić, odpuścić?

A jeśli odpowiemy na te pytania negatywnie?

Jeśli nasz przyszły partner/partnerka takich cech nie ma albo jeśli my ich nie mamy, to można się spodziewać, że prędzej czy później jako rodzina będziemy mieć z tym kłopot. Niestety, często bywa tak, że ktoś nas zachwyca, ponieważ jest zachwycony sam sobą. Ale kiedy stajemy się rodziną, okazuje się, że ten ktoś nie potrafi skupić się na żadnych celach oprócz własnych i zostajemy z wieloma sprawami sami. Mówiąc najprościej, warto sobie zadać pytanie, czy ten ktoś, z kim się chcemy związać jest dorosły. Bo jeśli nie, czeka nas samotne rodzicielstwo z jednym dużym dzieckiem.

Zdaje się, że współcześnie tym dużym dzieckiem częściej okazuje się mężczyzna?

I dziś, o ile kobietom dość łatwo przyznać, że są sfrustrowane tym, że partner nie bierze na siebie żadnych obowiązków domowych, o tyle ich rozczarowanie tym, że ich partner nie rozwija się zawodowo albo w ogóle nie pracuje, bywa wstydliwie przemilczane. Wiele kobiet miewa problem, by przyznać, że to dla nich ważne i że sytuacja, w której mężczyzna popada w bierność życiową powoduje, że związek ewoluuje w stronę czegoś, co przypomina relację matki z dzieckiem. A to z kolei przekłada się na kryzys relacji seksualnej, bo taki partner staje się aseksualny. Ten wątek zresztą pojawia się w serialu. Z tego co pamiętam, bohaterka znalazła sobie nowego partnera, który zawodowo jest o wiele bardziej aktywny niż jej mąż.

Tak, dokładnie.

Tu zresztą mamy w filmie wyprodukowanym przez HBO ciekawą scenę, która jest odwróceniem sceny z filmu Bergmana. Jednak to odwrócenie, nie wiem czy celowo, wygląda nieco surrealistycznie.

W filmie Bergmana kobieta, która dowiaduje się, że mąż spotyka się z inną, chce, by on pokazał jej zdjęcie. Chce wiedzieć, jak wygląda ta druga. Z początku mąż oczywiście kłamie, zapewniając, że ta inna w ogóle nie jest atrakcyjna, ale bohaterka takich rzeczy nie słucha, tylko intuicyjnie idzie wprost do sedna. Zresztą robi to przez cały film. Prosi o to zdjęcie, po czym widzi to, czego się spodziewała, czyli że ta druga to atrakcyjna młoda kobieta.

W filmie zrobionym przez HBO mamy tę samą scenę, tylko odwróconą. Tu mąż dowiaduje się, że kobieta spotyka się z innym mężczyzną i również chce zobaczyć zdjęcie konkurenta.

W rzeczywistości mężczyzna może i będzie ciekaw wyglądu konkurenta, ale jakoś w bardzo dalekiej kolejności. Pierwszym pytaniem, jakie zada w takiej sytuacji będzie raczej: Co on robi? Czym się zajmuje? Lub też: Jaka jest jego pozycja?

Jednak w serialu ta sytuacja jest bardziej pogłębiona. Przed sceną ze zdjęciem kobieta wspomina mężowi, że jego konkurent ma jakiś start-up i nawet dość jasno mówi o różnicy w stylu życia między mężczyzną, którego porzuca, a tym, do którego odchodzi. I co tu się zadziewa? Mężczyzna jakby zupełnie tego nie słyszał. Nie zwraca uwagi na rzeczy, o których mówi kobieta, co się zresztą potwierdza później w innym kontekście, gdy dopytuje ją, czym zajmuje się jej kochanek.

Czyli on zupełnie nie łączy tej różnicy pozycji między nim a kochankiem żony z ich małżeńskim kryzysem. On po prostu chce zobaczyć zdjęcie innego mężczyzny, symetrycznie do tego jak u Bergmana żona chciała zobaczyć zdjęcie innej kobiety.

Może zainteresuje Cię: Jak wychować chłopca feministę?

Czyli widać tu wyraźny kryzys męskości. Jak ten kryzys przejawia się w realnych związkach?

Statystyki nie mówią wszystkiego o wszystkim, ale jeśli się pewne statystyki dłużej poanalizuje i zacznie je łączyć, to czasem można dojść do ciekawych wniosków. Wspomniałem, że średnia długość małżeństwa w Ameryce to osiem lat i trzy miesiące. Czasem średnia wszystkiego nie mówi, bo może być bardzo wiele małżeństw o długim stażu i bardzo wiele o stażu bardzo krótkim, więc ten punkt średniej może być mylący, gdyż pokazuje taką długość związku, która wcale nie występuje zbyt często. Jednak w przypadku długości małżeństw w USA akurat tak nie jest. Rozkład jest tu normalny, czyli faktycznie tych związków „średnich” – około 8-letnich – jest tam najwięcej. Co to w praktyce oznacza?

Przyjmijmy, że pierwsza ciąża pojawia się rok po ślubie, czyli dziecko przychodzi na świat mniej więcej po dwóch latach. Jeśli to będzie chłopiec, to mamy ogromny zbiór chłopców, którzy od szóstego, siódmego roku życia wychowują się przy zmniejszonym albo zerowym udziale ojca. I to jest jedna grupa. Druga grupa chłopców to ci, którzy owszem, wychowują się z ojcem, ten jest obecny, ale jego rola w domu jest niejasna, to znaczy nie bardzo daje się kojarzyć tę rolę z jego płcią. Może być to ojciec, który funkcjonuje jako ktoś w rodzaju syna własnej żony, albo ktoś kto funkcjonuje jako domowy opozycjonista – zakała i utrapienie, ktoś kto nigdy nie wywołał w matce żadnych pragnień, nie wiadomo jakim cudem ona z nim w ogóle jest i jakim cudem ten syn mógł powstać z takiego związku, skoro nie ma nic o tym, by się ten ojciec kiedykolwiek tej matce jako mężczyzna podobał. Jest więc to ojciec pozbawiony jakiegokolwiek języka, którym by mówił do syna. Syn całkowicie zawłaszczony przez matkę.

Nie ma się na kim wzorować.

Właśnie. Ojciec jest właściwie takim obrazem, przed którym się ucieka. Syn nie chce być taki jak ojciec. Jego męskim programem, zwykle nieświadomym, jest „nie chcę być taki jak on”, bo matka o ojcu mówi źle, a żaden inny głos do syna nie dociera, ponieważ ojciec do niego nie mówi w ogóle. Dla chłopca z każdej z tych grup jego płeć staje się przekleństwem. Taki chłopiec jakoś wie, że świat od niego czegoś się spodziewa jako od mężczyzny, co znajduje wyraz w takich deklaracjach kobiet, jak: „Chcę się poczuć bezpieczna”, „Chcę, żeby ktoś się mną zajął”, „Nie chcę być sama” itd. Ale ten chłopiec zupełnie nie wie, jak to zrobić, bo nie ma w tym zakresie żadnego społecznego szkolenia. Ma jedynie instynkty, ale instynkty mu tu wiele nie podpowiedzą.

W jaki więc sposób sobie radzi z tym rozdarciem, nieokreśleniem?

Ma dwie drogi. Pierwsza, to męskość budowana na atrapach. Przerośniętych akcesoriach, mających przykryć poczucie braku: największy samochód, największe mięśnie, natrętnie demonstrowana agresywność i rywalizacyjne zachowania, poglądy opisujące jakieś skrajne formy męskiej dominacji, akcesoria siły – broń, miecze, noże, domaganie się dostępu do tej broni w każdej możliwej formie i kolekcje tej broni w ogromnych ilościach, skrajnie brutalne sporty itd. Wszystko to są próby zasypania tej wielkiej dziury, jaką stworzył brak normalnej relacji z ojcem. No i tu jest porażka, bo tej dziury się tak nie zasypie i to poczucie jakiegoś własnego braku nie daje się tak uśmierzyć.

No i jest drugi sposób radzenia sobie – zaprzeczenie istnienia męskości w ogóle. Co może mieć różne formy, zaczynając od abnegacji życiowej, całkowitej bierności, braku ambicji, oczekiwaniu, że świat będzie funkcjonował tak, jak funkcjonowała matka, czyli wybaczał całkowicie, bezwarunkowo obdarzał wszystkim co potrzebne, kochał za samo to, że się jest.

Inne formy przejawiania się tego sposobu radzenia sobie to: negowanie wszelkich aspiracji, które można by zakwalifikować jako męskie lub od razu kwalifikowanie ich jako amoralnych, nawet przestępczych, lub też przemienianie ich w pastisz – ośmieszanie, doprowadzanie do absurdu. To sposób radzenia sobie z tym samym brakiem, tylko nie przez próbę protezowania, a przez uczynienie z braku zasady, która powinna obowiązywać wszystkich. Niestety, żadna z tych dróg nie da sukcesu. Kolekcjoner broni nigdy nie zdobędzie jej tyle, by się naprawdę poczuć mężczyzną, a ten kto przez całe życie zajmuje się głównie wyśmiewaniem kolekcjonerów broni, nigdy nie poczuje spokoju. Obaj będą musieli iść w tym, co robią, coraz dalej i dalej, ale donikąd nie dojdą.

Czy pandemia coś zmieniła w relacjach? Więcej osób nad nimi pracuje czy tylko się rozwodzi?

Konieczność długiego przebywania razem ujawniła to, co w parach dawało się ukryć za pomocą przebywania oddzielnie i znajdywania sobie różnych zewnętrznych zajęć. Poza tym pary pozbawione opieki instytucjonalnej nad dziećmi musiały określić na nowo swoje priorytety. Czyja praca jest kluczowa, kto ma się zająć dziećmi itd. Na tyle, na ile dotychczas udało się to zaobserwować, spowodowało to mniejsze skupienie kobiet na pracy i większą ich koncentrację na sprawach związanych z opieką nad dziećmi.

I w starym filmie Bergmana, i w nowej wersji widać, że czasy się zmieniają, ale jakość relacji między ludźmi może się poprawić tylko wtedy, gdy się nad nią pracuje, a wiele osób myśli, że wystarczy się w sobie zakochać i żyć długo i szczęśliwie. Przedmiot wychowanie do życia w rodzinie, wykładany w szkołach, też nie uczy zdrowych relacji. Co w takim razie – oprócz terapii – pary mogłyby jeszcze robić?

Film Bergmana pokazuje tę prawdę o relacjach damsko-męskich, którą najtrudniej jest przyjąć. Ta prawda nie daje żadnych wskazówek co do tego, co można lepiej zrobić i tym samym zostawia człowieka z pewnym poczuciem zagubienia i trwogi.

Ten film pokazuje, że kiedy kobieta i mężczyzna mówią, nigdy nie mówią o tym samym, a jeśli nawet mówią o tym samym, to i tak „to samo” jest dla nich całkiem czymś innym. Ich języki się na siebie nie przekładają, trochę tak jak nie daje się zbudować kwadratu o powierzchni równej powierzchni koła. Zawsze zostaje jakaś reszta, której nie daje się powiedzieć, nie da się jej wytłumaczyć i nawet jeśli się coś ustali, czas pokaże, że te ustalenia każda strona nieco inaczej pojmuje.

I ci aktorzy cały czas tam tak to grają. Cały czas mamy wrażenie, że pod tym co mówią albo robią, jest coś jeszcze. Jakaś kolejna odsłona. My ją wyczuwamy, a ona się za chwilę ujawnia. To co miało sens, wydawało się już domknięte, ustalone, nagle okazuje się czymś zupełnie nowym i aż by się chciało postawić przed tą parą jakiegoś terapeutę, który by im w kolejnych epizodach zadawał pytania w rodzaju „Jakie są państwa cele?”, „Czego oczekujecie od tej terapii?”, „Po czym poznacie sukces?”, „Wymieńmy to w punktach, które spiszemy na tablicy” i tak dalej. Zadawanie takich pytań zmieniłoby ten film w czeską komedię. Gdybym był na miejscu producentów z HBO, otrzymawszy zadanie wykorzystania dzieła Bergmana, pewnie zrobiłbym coś mniej więcej w tym rodzaju.

Niestety, firma się na to nie zdecydowała i zamiast tego mamy coś, z czym miałem dwa skojarzenia. Pierwsze z Witkacym, który gdzieś chyba w odniesieniu do swoich Szewców powiedział, że przyszła sztuka powinna nie tylko śmiało sięgać po różne nietypowe zabiegi formalne, ale też oferować fantastykę nie tylko akcji, ale i fantastykę psychologii. To znaczy konfrontować ludzi z tym, jacy są, pokazując sytuacje niemożliwe psychologicznie i tak, przez pokazanie niemożliwych psychologicznie postaci, miałaby taka sztuka wywoływać dysonans. No i tu się to trochę dzieje.

A drugie moje skojarzenie pochodzi z wystawy pt. Zimna rewolucja, którą odwiedziłem niedawno w Zachęcie. To wystawa sztuki socrealizmu, z czasów zimnej wojny. Sporo obrazów, rzeźb, ale też i fragmenty filmów. Pokazują tam długi fragment takiego bułgarskiego filmu, chyba z lat 50., gdzie widać prawdziwy dramat psychologiczny, który by można porównać z dramatami antycznymi.

Akcja jest taka, że w wiosce, w górach w czasie wojny żył bohater ruchu oporu. Ten bohater zginął w partyzanckiej walce. Mieszkańcy wsi chcą go uczcić, budując w górach olbrzymi monument. Ale to bardzo kosztowne. Jednocześnie mieszkańcy ci potrzebują też pewnej równie kosztownej inwestycji infrastrukturalnej – bodajże ujęcia wody. Nie stać ich na jedno i drugie, i pojawia się konflikt tragiczny. Bo jest tam rzeźbiarz, który ma wielką ambicję, by zabłysnąć tym monumentem w środku gór, ale nigdy nie był w partyzantce. I są mieszkańcy wioski, którzy mają swego bohatera w sercach i chcą go światu pokazać, ale też potrzebują tej wody i rozumieją, że on chciałby tej wody dla nich. I stary partyzant, który tego poległego bohatera znał, toczy dramatyczny dialog z tym rzeźbiarzem, gdzie obaj bardzo angażują się i wkładają w tę rozmowę całe serce. Kłócą się, prawie płaczą, milczą, wygłaszają różne manifesty, konfrontują wartości, ale przecież my patrząc na to, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, mamy wrażenie pewnego odrealnienia. Bo owszem, oni przeżywają coś bardzo głęboko, ale my przecież czujemy, że to nie są prawdziwe postacie ludzkie, tylko ikony pewnych elementów projektu społecznego, który wdrażano w tamtych czasach w Bułgarii i u nas też. I że te ikony postawiono naprzeciw siebie w tym na pozór głęboko tragicznym, ale naprawdę fikcyjnym konflikcie po to, żeby pokazać, jak bardzo złożony to projekt i że w jego ramach też można prawdziwe ludzkie uczucia przeżywać, spierać się, mieć wątpliwości, przeżywać katharsis i że ten społeczny projekt oferuje do tego wszystkiego platformę.

I mniej więcej tacy są bohaterowie tego serialu HBO. Ich konflikty wewnętrzne i zewnętrzne to emanacje projektu społecznego. W zasadzie człowiek tam się niewiele przebija.

Przepracować relacje”, „Praca nad kryzysem”, „Wyrzucenie z siebie emocji” – czy terapia jest po prostu cywilizowaną wersją tłuczonych, latających po mieszkaniu talerzy oraz krzyków, przed którymi staramy się ochronić nasze dzieci? Jak by pan zachęcił sceptyka do podjęcia terapii?

Nie zachęcam. Terapia nie zawsze pomaga, to czasem długi proces, bywa, że bolesny i nie jest też tani. Powinno się sięgać po to rozwiązanie, kiedy już absolutnie wszystko inne zawiodło. Próbowaliśmy rozmów, zdrowego rozsądku, rad przyjaciół, szanowanych doradców różnych społeczności, do których należymy, poradników, forów dyskusyjnych i wielu innych rzeczy i to nam nic nie przyniosło. Wspólny urlop, próba zmiany nawyków, sport, wspólne hobby… Też nic. Stoimy w miejscu albo jest gorzej. Wtedy można rozważyć pójście na terapię. Ale najpierw radziłbym spróbować swoich naturalnych systemów życiowego wsparcia. I jeszcze jednego czynnika – czasu. Człowiek ma naturalną zdolność samoleczenia. Nie zawsze ona działa, ale działa częściej, niż myślimy. Do mnie w tym momencie ludzie stoją w kolejce czasem nawet rok, bo po prostu nie mam już kiedy przyjmować nowych osób. I kiedy dzwonię po roku mówiąc, że miejsce się zwolniło, kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć, że w sumie to, z czym wtedy się zgłaszali – rozwiązało się samo. W ten czy inny sposób czas to rozwiązał, życie rozwiązało itd. To nie jest tak, że czas rozwiąże wszystko, ale zanim podejmiemy terapię, dałbym życiu i naszym naturalnym procesom trochę czasu.

Gdy na terapii okazuje się, że para nie może się porozumieć, bo skala ich własnych problemów ze sobą jest tak wielka, że powinni najpierw „przepracować” własne sprawy, np. związane z poczuciem własnej wartości, żeby być w stanie otworzyć się na kogoś innego – co pan radzi? Czy to w ogóle często się zdarza? Wielu Polaków to nieleczone dorosłe dzieci alkoholików, wielu z nas było ofiarami „klapsów” czy innego rodzaju przemocy domowej, bo kiedyś to mieściło się w tzw. normie, więc mogą nie zdawać sobie sprawy ze skali własnych deficytów w relacjach.

I to zdarza się często. W terapii rodzin i par zwykle myśli się o parze czy rodzinie jako o systemie, w którym to, co robi każda z osób, wpływa na pozostałe i rozpatruje się to jako pewną funkcjonalną całość. I to jest słuszne, ale oprócz tego faktem jest, że każdy ma jakieś skłonności, właściwości, deficyty i czasem po prostu nie jest w stanie być w parze, póki czegoś swojego nie przerobi. Kiedy to widzę, proponuję takiej osobie, albo obu osobom, udanie się na indywidualną terapię. Oczywiście już nie do mnie, bo jeśli pracowaliśmy z parą, to rozpoczęcie pracy z jednym z partnerów mogłoby wywołać niepotrzebne komplikacje.

Czy ma pan jakąś starannie wypreparowaną receptę na udany związek? Nie musi być małżeński.

Powiem absolutnie serio. Nie ma takiej recepty. Bergman dobrze to pokazuje, bardzo polecam każdemu jego film. Jest łatwo dostępny w sieci. Wszelkie recepty musiałyby się opierać na założeniu, że relacja kobiety i mężczyzny ma charakter racjonalny. Że ich komunikacja w ogóle daje się jakoś sprowadzić do skończonych, domkniętych znaczeń. Film Bergmana doskonale pokazuje, czemu to niemożliwe.

Warto przeczytać: Krótko, intensywnie i „bye”. Rzecz o współczesnych związkach

może Ci się spodobać