Dlaczego tak wielu z nas boi się samotności? Czym właściwie jest samotność? Czy jest nią życie w pojedynkę, w oddzieleniu od innych? Czy można czuć się samotnym, mimo obecności wokół innych ludzi?
– Dlaczego czuję się taki samotny? – spytał mnie któregoś dnia mój młody znajomy. – Siedzę przy stole z rodziną i odnoszę wrażenie, że nie nadajemy na tych samych falach. Podobnie mam z gronem kolegów i koleżanek. Jak bym z nikim nie potrafił stworzyć bliskości. A nawet jak wydaje mi się, że ona się rodzi, to zaraz się zrywa, bo ktoś ma inne sprawy: szkoła, kariera, hobby, życie. A ja chciałbym po prostu móc szczerze z kimś czasem porozmawiać. O tym, co czuję. Tak bez ściemy, bez komunałów, bez oceniania. Porozmawiać i poczuć, że zostałem usłyszany.
Samotność przeżywana w tłumie. Znacie to? Mimo że otacza was grono osób – i to wcale niezupełnie obcych, a nawet całkiem bliskich – wy czujecie się jak osobnicy z innej galaktyki.
Mój młodszy kolega ujął to następująco:
– Czuję się trochę tak, jak bym cały czas był w teatrze, w którym nie ma autentycznych postaci, tylko aktorzy, którzy odgrywają jakieś narzucone im role – mówił. – Maski, wszędzie maski. Zero autentyczności. Nawet jak pojawia się szczerość, to bez głębi, jakby odegrana na podstawie przygotowanego wcześniej scenariusza. Marzę, by móc normalnie z kimś pogadać o tym, co mnie boli, smuci, cieszy lub wkurza i nie usłyszeć zaraz: „będzie dobrze”, „nie mazgaj się”, „bądź mężczyzną”, „opanuj się” albo „co ty wiesz, ja to dopiero miałem/miałam…”. Jak słyszę takie rzeczy, to mam wrażenie, że druga strona mnie zbywa, że nie obchodzi jej to, czym się z nią dzielę, że trochę jakby opędzała się ode mnie niczym od natrętnej muchy, jakby chciała mi powiedzieć: „idź już, daj spokój, nie zawracaj mi głowy, co za bzdury” albo „milcz stary, bo moje jest lepsze niż twoje”. A przecież nie jestem natrętem. Nie potrzebuję też rad czy porad, zwłaszcza takich ze sztancy. Czasem myślę nawet, że fajniej by było z kimś zrozumiale pomilczeć, niż tak gadać w obcych językach, bez szans na stworzenie więzi. Bez perspektywy bliskości.
Bliskość
Słuchając mojego młodego kolegi, pomyślałam, że chyba rzeczywiście na odczuwanie samotności istotnie wpływa fakt braku poczucia bliskości z kimkolwiek. Poczucie osamotnienia pojawia się w człowieku wtedy, gdy ten odnosi wrażenie, że w aktualnie zajmowanym przez niego miejscu i czasie nie ma się do kogo czy to fizycznie, czy to mentalnie „przytulić”. Stoi na scenie sam, a nawet jeśli jego występowi towarzyszy widownia, nie może nawiązać z nią kontaktu.
Poczucie więzi wydaje się tu kluczowe, zwłaszcza jeśli popatrzymy na ludzi, którzy świadomie wybierają samotnicze życie (np. w klasztornym odosobnieniu). Mają choćby duchowe poczucie więzi z kimś (np. wierzą w istnienie jakiegoś boga, mają poczucie łączności z nim) i owa samotność zdaje się im szczególnie nie doskwierać.
Inna sprawa, że czasem łatwiej o więź z Bogiem niż z drugim człowiekiem. I tu powstaje pytanie: Dlaczego?
– Czy to ze mną jest coś nie tak, że nie potrafię poczuć z nikim bliskości? – pyta mój kolega.
Pewnie czasami rzeczywiście to w nas są blokady przed bliskością. To my budujemy mury odgradzające nas przed innymi, by nikt nie dostał się do naszej miękkiej tkanki i nas nie zranił. Ale myślę też, że bliskość potrzebuje uważności, zatrzymania się, otwartości, jakiegoś takiego minimum infrastruktury połączeniowej. Nie da się jej zbudować w biegu, bezrefleksyjnie, bez dostępu do własnych uczuć i bez próby połączenia się z uczuciami tej drugiej strony. Potrzebuje czasu, skupienia, cierpliwości.
Tymczasem dziś ludzkość gna przecież na łeb na szyję. W tym pędzie nie tylko potrafimy nie zauważać innych, ale też gubimy kontakt z samymi sobą. Nie dość, że nie czujemy łączności z otaczającą nas widownią, to jeszcze miewamy poczucie, że ta postać na scenie, którą jesteśmy, również nie jest nam do końca znana. A wówczas poczucie osamotnienia staje się dojmujące.