pexels.com

Bye, bye małżeństwo.

128 udostępnień
128
0
0

– Wszyscy wkoło się rozwodzą! – dzieli się ze mną spostrzeżeniem koleżanka, której znajomi kolejno odkrywają, że jednak przysięga „i będę cię kochać aż po grób” jakoś z biegiem czasu mocno się dezaktualizuje. – I dobrze – mówię. – Wolę rozwody od ślubów. Przynajmniej ludzie przestają się łudzić.

Nigdy nie kumałam, dlaczego ludzie ślubują sobie coś na całe życie. Jak można przysiąc komuś, że będzie się go zawsze kochać, szanować czy być mu wiernym? Jak można w ogóle chcieć związać siebie samego taką obietnicą? Skąd wiem czy osoba, której dziś coś ślubuję, za 5, 10 czy 15 lat będzie wciąż tą samą osobą? Przecież człowiek w ciągu życia się zmienia.

Poza tym na ile w dniu ślubu znamy tę drugą osobę, której przysięgamy dozgonne oddanie? Na ile znamy siebie? Przysięgając, że moje uczucia będą niezmienne, raczej mało wiemy i o dynamice emocji, i o sobie, a tym bardziej o innych. Przysięgając więc albo kłamiemy, albo łudzimy się (więc też kłamiemy, tylko przed samymi sobą), że zawsze będzie tak samo i pięknie jak tu i teraz, w chwili gdy przysięgamy, i gdy jeszcze na widok tej drugiej osoby mamy motyle w brzuchu.

Zaraz tu pewnie ktoś mądrze dopowie, że przysięga się na dobre i na złe i że chodzi tu o pewne zobowiązanie, o motywator do pracy nad związkiem, gdy już przestanie być tylko różowo. Inaczej ludzie przy pierwszym powiewie niekorzystnego wiatru zmian dawaliby dyla, a przecież może już pojawiły się dzieci, więc trzeba jakiejś zewnętrznej formy zatrzymania ich przy sobie. No tak, jak się coś przysięgło przed Bogiem i wioską, to teraz głupio się wycofać. Niektórym wycofać się honor nie pozwoli, innym wstyd czy obnażenie porażki, a jeszcze inni pomyślą: „Kuźwa, tyle kasy poszło na to wesele, mieszkanie w Warszawie można by kupić, trochę szkoda to zmarnować”. I zawieszą się w rozkroku między chciałbym a powinienem lub bo nie wypada.

Pomijam tu kwestie prawne związane z instytucją małżeńską, bo jeśli ktoś rejestruje związek ze świadomością, że to tylko dla pewnych prawnych bonusów i ułatwień życia, jakie powoduje taki zabieg, to w sumie jest to całkiem uczciwe podejście. Mnie bardziej mierzi układ wiązania się przysięgą oparty na niejasnych a wątpliwych przesłankach, i jeszcze z perspektywą „na zawsze”. Kiedy w życiu nic nigdy na zawsze nie jest.

Warto przeczytać: Życie jest zbyt krótkie, aby się wikłać…

Czy nie uczciwiej by było nic sobie nie przysięgać, nic nie obiecywać i w ten sposób spróbować wspólnego życia? Po co ludziom sztuczne więzy, jeśli nie uda im się stworzyć tych prawdziwych? I ile tych prawdziwych nie może powstać, bo ludzie zbyt wiele oczekiwań przerzucają na te sztuczne? Rozleniwiają się, rozzuchwalają, wydaje im się, że mają oto tego drugiego na własność, że już nie muszą się starać, dbać, zabiegać, bo to już jest zawłaszczone, zdobyte.

Wiara w to, że przysięga uczyni z nas ludzi przyzwoitych, kiedy przyzwoitość raczej nie jest naszą domeną, wydaje się mrzonką. Widać to choćby po tym, jak często czmychają z małżeństw mężowie, gdy w związku rodzi się niepełnosprawne dziecko.

Dlatego mnie śluby czy wesela wcale nie weselą, lecz smucą. Od wesel wolę stypy, przynajmniej na nich wszystko naprawdę jest „na zawsze”. Tu już się nic nie spieprzy, nie ma już złudzeń. Tymczasem takie wesele to w moich oczach wstęp do weryfikacji złudzeń. Im więcej tych złudzeń na początku, tym potem bywa boleśniej. Tak, tak, ale przecież niektórym się udaje – powiecie. Owszem, niektórzy również wygrywają w EuroJackpota, znacznie więcej jednak z grających nie wygrywa wcale, za to popada w nałóg grania lub wygrywa drobne sumy, które rozbudzają w nich nadzieję na wygraną i tym sposobem utrzymują ich w grze.

Tak więc złudzenia. Gdy z czasem okazuje się, że osoba, której przyrzekaliśmy „miłość aż po grób” okazuje się nie tą, którą wyobrażaliśmy sobie że jest, a w zakochaniu często kochamy nasze wyobrażenia o kimś, a nie tego kogoś, bo tego kogoś często kiepsko w ogóle jeszcze znamy, trafia nas pierwszy gong. Gdy wychowani na romantycznej miłości, nagle odkrywamy, że ta świetnie wypada w książkach i na filmach, ale w życiu już niekoniecznie, to mamy bolesne zderzenie z rzeczywistością. Gdy pojawiają się pierwsze problemy i okazuje się, że mimo obietnic zostajemy z nimi sami, a „wielka miłość” wcale nie jest równoznaczna z przyjaźnią, doznajemy rozczarowania. I zasadniczo dopiero wtedy, gdy opadną nam z oczu klapki, gdy zmierzymy się z utratą złudzeń, gdy zweryfikujemy nasze oczekiwania z rzeczywistością, we wspólnym życiu, wówczas możemy odpowiedzieć sobie na pytanie czy chcemy być razem, czy nie? A jeśli chcemy, to dlaczego?

Jednym dojście do tych pytań zabierze kilka miesięcy, innym kilka lub nawet kilkadziesiąt lat, a jeszcze inni nigdy ich sobie nie zadadzą – właśnie dlatego, że przysięgali. A przysięga kastruje ich z możliwości wyboru, zwłaszcza jeśli jej świadkiem był Bóg. Mogą robić nieskończenie dużo wyrw w tej przysiędze, ale jej nie zerwą, bo oni „z gęby cholewy robić nie będą”, choć gęba ta może być czerwona od niegodziwości. Mogą zdradzać, zaniedbywać, nie kochać, ale skoro przysięgali, to święte.

A tymczasem pojawienie się tych pytań jest ważne. Aczkolwiek mnóstwo ludzi zwleka bądź lawiruje w obszarze odpowiedzi na nie. Niektórzy wydłużają czas tych odpowiedzi „ze względu na dzieci”, inni „ze względu na przysięgę”, jeszcze inni z lęku przed zmianą czy z obawy przed zderzeniem z poczuciem porażki. Ci zaś, którzy z tymi pytaniami się zmierzą, mogą zdecydować, że mimo upadku złudzeń i tego, że nie wszystko wygląda tak wspaniale jak oczekiwali, dostrzegają wartość we wspólnym życiu i chcą świadomie dalej kontynuować związek albo też… mówią sobie „bye”.

To „bye” może być jedną z lepszych decyzji, jakie podejmą. Najlepszym wyborem nie tylko dla nich nawzajem, ale i dla dzieci. Bo dla dzieci żadna to przyjemność ani dobrostan dorastanie w domu, w którym rodzice się nie kochają, a co dopiero gdy się nie szanują czy nawzajem zwalczają, gdy są ze sobą nieszczęśliwi.

Zapewne jak małżonkowie nie umieli ze sobą kulturalnie żyć, to i kulturalnie się nie rozwiodą. Ale nawet niekulturalny rozwód wydaje się lepszy niż niekulturalne zadręczanie się nawzajem aż po grób.

Pamiętam, jak kiedyś 80-letnia kobieta opowiadała mi o swoim małżeństwie, pełnym emocjonalnego chłodu i pogardy. Żyła w nim kilkanaście lat, tłumacząc sobie, że nie ma dokąd pójść, że synowie potrzebują ojca, że jak odejdzie, to zostanie z niczym. Ale w końcu odeszła, wystawiona przez męża za próg z jedną walizką. Jej synowie nie byli wtedy jeszcze dorośli, ale usłyszała od nich:

Nareszcie, mamuś! Nareszcie!

Ta kobieta poznała później wspaniałego mężczyznę. To rzeczywiście była miłość jej życia. I choć nie wzięli ślubu, żyli ze sobą kilkadziesiąt lat, aż do jego śmierci.

To była dobra decyzja – wyznała 80-latka. – Szkoda tylko, że podjęłam ją tak późno. Oszczędziłabym wielu cierpień i upokorzeń sobie i swoim dzieciom.

Rozwód nie jest przyjemnym doświadczeniem. Zwykle wiąże się z potężnym rozczarowaniem tą drugą stroną, ale też sobą samym. Coś nam się nie udało i to coś w co bardzo wierzyliśmy, że się uda. Jeśli jednak bez ściemy obejrzymy tę całą sytuację, dokopiemy się bez wzajemnych oskarżeń do tego, dlaczego nam nie wyszło, to dzięki temu doświadczeniu mamy szansę wiele się nauczyć, wyciągnąć wnioski, nie popełnić drugi raz tych samych błędów.

Najgorzej gdy rozwodzimy się, goniąc za kolejnymi iluzjami. Znów szukając w nowym związku tego, co na ekranie czy w książkach. Znów z tą samą popkulturową kalką miłości. Niczego nie zrozumieliśmy, niczego nie przepracowaliśmy, a jedynie powielamy schemat, tłumacząc sobie, że trafiliśmy na nieodpowiednią partnerkę czy partnera i jeśli tylko znajdziemy w końcu tego właściwego/właściwą, to będzie raj. A przecież zwykle jest tak, że „wina” nie leży tylko po jednej stronie. Myśląc, on/ona mnie nie kochał(a), nie rozumiał(a), nie zaspokajał(a) moich potrzeb, często nie zastanawiamy się nad tym, czy aby nasza wizja miłości nie była nierealna, czy aby nie byliśmy zanadto roszczeniowi, czy potrafiliśmy komunikować nasze potrzeby, czy może czasem nie uwiesiliśmy się na partnerze/partnerce jak boa dusiciel, czy nie traktowaliśmy go/jej jak wypełniacza wszystkich naszych zachcianek i pragnień.

Jeśli nie dostrzeżemy swoich własnych błędów, prawdopodobnie rozwód będzie jedynie kontynuacją fikcji, której początkiem był nasz ślub i prawdopodobnie będą nią też kolejne nasze związki.

W naszym społeczeństwie, podobnie jak i w innych religijnie uwarunkowanych społecznościach, rozwody nie mają dobrych notowań. Rozwodzącym zarzuca się, że idą na łatwiznę, że nie chce im się zawalczyć o związek, że są słabi i nielojalni, bo przecież łamią przysięgę. Nikt nie zastanawia się nad tym po cholerę przysięgali, mało kto jest zainteresowany tym, dlaczego przysięgi nie dotrzymali i czy w ogóle dałoby się jej dotrzymać, za to wielu od razu strzyka potępieniem.

A przecież rozwód jest tylko kolejnym etapem w życiu, podyktowanym potrzebą zmiany stanu, który przestał nam odpowiadać. Nierzadko świadczy o odwadze tych, którzy się rozwodzą. O ich gotowości do przyznania się: „Ale byliśmy naiwni”. O ich uważności na to, co się z nimi dzieje, czego chcą, a czego nie. Choć oczywiście rozwód bywa też ucieczką lub desperackim aktem uwalniania się z toksycznej relacji. Tak czy inaczej, już sama myśl o rozwodzie jest informacją, że coś jest nie tak, że potrzebujemy czegoś innego, że czegoś nam brakuje. A decyzja o rozwodzie oznacza, że uznaliśmy, iż nie ma szans na to, by poprawić swój los, żyjąc u boku osoby, którą kiedyś wybraliśmy do wspólnej drogi.

Zresztą ta droga z czasem może się rozejść. Ludziom, którym było po drodze w wieku 20 lat (gdy się poznali), za lat 7, 10 czy 20 może już wcale po drodze nie być. Czy jest sens i czy to uczciwe zmuszać tę drugą stronę, by poszła wybraną przez nas ścieżką? Czy jest sens i czy to uczciwe rezygnować ze swojej? I czy jest w ogóle szansa, że na tej wspólnej ścieżce jeszcze się spotkamy? A może lepiej jednak pozwolić, by te nasze ścieżki się rozeszły?

Według danych Eurostatu i urzędów statystycznych poszczególnych krajów pandemia napędziła rozwodowy trend. Świadomość kruchości naszego życia wielu ludziom podsunęła refleksję, że życie jest zbyt krótkie, by tracić lata w związku, w którym nie czują się szczęśliwi lub by tracić czas na naprawianie czegoś, czego już naprawić się nie da albo co po naprawie przybierze kształt posklejanego potworka.

Zapewne wielu z nich przed podjęciem ostatecznej decyzji o rozwodzie podejmowało szereg prób naprawienia związku. Teraz zaś wyciągając wnioski, podsumowując efekty i konstatując, że te nie są satysfakcjonujące, postanawiają spróbować czegoś innego – w myśl zasady, że trudno spodziewać się innego efektu, wciąż robiąc to samo. Rozwodząc się zyskują nadzieję na poprawę swojego losu. Nadzieję, której tkwiąc w związku już dawno nie odczuwali. Czy to nadzieja złudna? To zależy od wielu czynników, w dużej jednak mierze od uczciwej analizy sytuacji i od pracy nad sobą.

Znam wiele par, które po takiej analizie rozwiodły się w zgodzie. A nawet takie, które rozwiodły się z miłości, bo druga strona potrzebowała odejść, a one chciały dla niej jak najlepiej. Oraz takie, które po rozwodzie zostały najlepszymi przyjaciółmi. Ludzie w tych parach rozumieli, że związek nie może być klatką, a ślub nie daje certyfikatu własności ani też gwarancji niezmienności. Jest wyborem, rodzajem umowy, ale nie cyrografu. Zerwanie umowy przez jedną ze stron może czasami wydawać się nie fair, a czasami po prostu być nie fair, ale w życiu tak bywa, że nie jesteś w stanie z umowy się wywiązać. Dziś bierzesz kredyt, jutro tracisz pracę, nowej znaleźć nie możesz i nie jesteś w stanie spłacać rat.

Jeśli więc z jakiegoś dziwnego jak dla mnie powodu akceptujemy w naszym społeczeństwie śluby, chyba najwyższy czas przestać demonizować rozwody. A może nawet pora wprowadzić nowy zwyczaj wesel rozwodowych? W końcu dlaczego się nie weselić? Coś się kończy, ale i coś się zaczyna? I być może zaczyna się lepsze, bardziej wartościowe, bardziej świadome.

Tej autorki: Dlaczego już nie jestem katoliczką?

może Ci się spodobać

Feminatywy – woda na młyn snoba

Naukowczyni, architektka, biolożka – skandal! Jak można tak mówić czy pisać?! Użycie feminatywu dyskwalifikuje cały tekst. Już nic…

Samotność

Dlaczego tak wielu z nas boi się samotności? Czym właściwie jest samotność? Czy jest nią życie w pojedynkę,…
starość

O doświadczeniu starości

Prawdopodobnie jestem stara. Pierwszy raz pomyślałam o tym kilkanaście lat temu. Dziś jednak muszę przełknąć tę żabę. W…