Drugi przystanek w muzycznej podróży przez dekady. Tym razem era flower-power, psychodelii i buntu. Kobiety nie stoją z tyłu, tylko znajdują się na pierwszej linii. Oto siedem rewolucjonistek rocka z lat 60.
Lata 60. uważamy za wspaniałą dekadę w historii rocka, ale przecież nie było wówczas pewne, że taka muzyka się przyjmie. Na początku 1962 roku wytwórnia Decca Records, po wysłuchaniu nagrań The Beatles, odmówiła podpisania kontraktu. Stwierdzono, że „zespoły gitarowe nie mają przyszłości”.
Ale najbardziej gorąco było w USA. Na to, w jakim kierunku szła młoda jeszcze muzyka rockowa, miały wpływ trzy wektory.
Pierwszym było przyjęcie przez opinię publiczną wyników badań, nazwanych Raportem Kinseya. Raport ów przyniósł dwie zaskakujące prawdy: po pierwsze – ludzie uprawiają seks i to często; na dodatek w różnych konfiguracjach; po drugie – ludzie lubią uprawiać seks. W kraju o tradycji purytańskiej był to spory szok.
Drugim wektorem była kwestia praw człowieka. W kraju o najdoskonalszej demokracji wszyscy obywatele byli równi. Tyle że ci o ciemniejszej karnacji byli trochę mniej równi. Jednak dopiero w latach 60. prawo: „równi, ale oddzieleni”, pochodzące z 1896 roku, zaczęło być otwarcie kwestionowane. Bo przecież zamiast kłócić się o miejsca w szkołach, autobusach, kawiarniach, można razem jeździć na koncerty, razem słuchać muzyki i… uprawiać seks.
W połowie dekady doszła do tego jeszcze wojna w Wietnamie. Trzeba było tylko trochę pomóc armii i rządowi Wietnamu Południowego… Ale szybko z tego „trochę” zrobił się pobór powszechny i setki tysięcy żołnierzy walczących w dżungli. Oraz dziesiątki tysięcy zabitych. Młodzi ludzie szybko doszli do wniosku, że to nie jest dobry pomysł, żeby lecieć na drugą półkulę, by do kogoś strzelać, ryzykując własnym życiem. Przecież dużo lepiej zostać na miejscu, jeździć na koncerty i… uprawiać seks.
Dlatego też dekada lat 60. to rock zaangażowany. Społecznie, obyczajowo i antywojennie (kto by pomyślał, że w tym wszystkim tak wielką rolę odegrał… seks).
Tych lat nie sposób wyobrazić sobie bez niektórych kobiecych głosów. One niosły przekaz epoki i wiatr zmian w eter.
Nancy Sinatra
Co tu dużo mówić, Nancy na pewno trochę wypłynęła na nazwisku sławnego taty. I choć może tata Frank bardziej niż córka zapisał się w historii muzyki, to choćby założył dowolne buty na świecie, takiego wrażenia jak Nancy by nie zrobił.
Nancy nagrała bowiem utwór „These Boots Are Made For Walking”.
Ale czy te buty są do chodzenia? Nie! One są do robienia wrażenia!
Chce się żyć, chce się kochać i chce się dobrze wyglądać! Ale – przede wszystkim – Nancy w tej piosence nie jest „panienką z okienka”, wypatrującą tęsknie ukochanego. Adresat piosenki obiecywał miłość, ale narozrabiał i teraz ktoś inny ma to, co on chciał mieć. A po co są tytułowe buty?
Cóż, te buty są stworzone do chodzenia / i to właśnie będą robić
Któregoś dnia te buty przejdą się po tobie.
Buty szybko wdrapały się na szczyt list przebojów po obu stronach Atlantyku. Nancy Sinatra nie była artystką jednego przeboju (sukcesem były piosenki: „Summer Wine”, „Something Stupid” czy „You Only Live Twice”, tytułowa piosenka do kolejnego z filmów z Jamesem Bondem). Nancy grała w filmach i występowała w telewizji (gdzie narobiła pewnego zamieszania, gdy w 1967 roku na żywo ucałowała Sammy’ego Daviesa Jr, a Sammy był, o zgrozo!, czarny).
Niemniej jednak, w porównaniu z dorobkiem opisanych dalej wokalistek, Nancy była ubogą krewną.
Tina Turner
Czy można zrobić karierę w show-biznesie, gdy nazywa się Anna Mae Bullock? Oczywiście, że nie! Kiedy Anna, która w dzieciństwie śpiewała w kościelnych chórach, a w młodości w popowych chórkach, poznała pod koniec lat 50. znanego wówczas muzyka Ike’a Turnera, z chęcią zgodziła się na współpracę. Najpierw śpiewała u niego w zespole – jako Little Anna, a potem, jak to zwykle bywa, pomógł przypadek.
Ike miał wynajęte studio, ale umówiony wokalista się nie zjawił i Turner powierzył nagranie demo Annie. Nic poważnego, potem miał skasować jej wokal i nagrać ponownie, gdy właściwy wokalista się wreszcie pojawi. Ale… Anna zaśpiewała tak, że gdy taśma trafiła do szefa wytwórni płytowej, ten natychmiast wypłacił 25 tysięcy dolarów zaliczki i kazał nagrywać płytę.
W tym czasie Anna kazała się nazywać Tina, a Ike dodał jej nowe imię do nazwy zespołu, którą zaraz zastrzegł. Bo gdyby Anna się rozmyśliła, to on by w razie czego znalazł inną Tinę do śpiewania. I w tak mało romantyczny sposób na świecie pojawiła się grupa Ike i Tina Turner.
Sukcesy przyszły już na początku lat 60. Ale na coś naprawdę wielkiego trzeba było poczekać do roku 1966. Nową płytą duetu, wówczas już małżeństwa, zajął się słynny Phil Spector. Zachwycił się Tiną, wyłożył własne pieniądze na podpisanie kontraktu (Ike zgodził się, ale pod warunkiem że płyta będzie sygnowana wspólnie przez małżeństwo, a nie tylko przez Tinę). Nagranie było mordęgą, bo Spector był ultraperfekcjonistą, ale efekt wyszedł genialnie:
Phil Spector był tak zadowolony, że nazwał „River Deep, Mountain High” najlepszą swoją piosenką. Nic, tylko odcinać kupony od sukcesu. Płyta ukazała się i… przeszła w Stanach praktycznie niezauważona. Dla białych rozgłośni piosenka była zbyt „czarna”; dla czarnych – zbyt „biała”. Aż trudno uwierzyć, bo dziś ten utwór uważany jest za kamień milowy muzyki.
Tymczasem tak jak Ike był bardzo dobrym muzykiem, tak mężem był katastrofalnym. Narkoman i przemocowiec zamieniał życie Tiny w piekło. Niedziwne więc, że choć w latach 70. duet odnosił pewne sukcesy muzyczne, w drugiej połowie dekady rozpadł się, podobnie jak małżeństwo Turnerów.
Przez kolejnych kilka lat wydawało się, że kariera Tiny Turner się kończy. Występowała w klubach, knajpach. Była gotowa pojechać praktycznie na koniec świata: w listopadzie 1981 roku wystąpiła na warszawskim Torwarze. W internecie można znaleźć zdjęcia: Tina w kusej sukience z wielkim dekoltem, a z tyłu milicjanci w zimowych płaszczach.
Recenzje PRL-owskiej prasy były… kiepskie. Uważano, że niepotrzebnie sprowadza się do Polski „przebrzmiałe gwiazdy”.
A potem stał się rok 1984, w którym Tina wydała płytę „Private Dancer” (ponad 10 milionów sprzedanych egzemplarzy). Znów pomogły przypadki: tytułowe nagranie nie zmieściło się na płytę Dire Straits „Love over gold”, bo Mark Knopfler uznał, że powinna je śpiewać kobieta. Utwór „What’s Love Got to Do with It” był pierwotnie napisany dla Cliffa Richarda, który piosenkę odrzucił. Podobnie jak Donna Summer. A w wykonaniu Tiny utwór znalazł się na szczycie amerykańskich list przebojów.
Całkiem wybiegliśmy w przyszłość, ale zawsze miło pokazać, gdy historia kończy się happy endem.
I jeszcze jedno: po latach Tina Turner znów wystąpiła w Polsce. W 2000 roku w Sopocie na jej koncercie było 120 tysięcy zachwyconych widzów.
Joan Baez
Pośród gatunków muzycznych, które składały się na szeroki i trudny do jasnego zdefiniowania nurt rocka nie pisałem jeszcze o folku. Folk, od niemieckiego słowa volk, czyli lud, to po prostu muzyka ludowa. Oczywiście do rocka nie wkroczyła ta oryginalna, spod strzech, lecz jej bardziej popowa wersja. Niemniej jednak w latach 60. folkowe brzmienie charakteryzowało takich tuzów muzyki, jak Bob Dylan, The Byrds i… Joan Baez. Wielką zaletą tej muzyki było to, że doskonale nadawała się do śpiewania protest songów, czyli ballad o charakterze politycznym czy społecznym. A problemów politycznych oraz społecznych było w USA lat 60. całe mnóstwo. I nikt nie śpiewał o tym tak dobrze i przejmująco, jak Joan Baez.
Amerykanka o meksykańsko-szkockich korzeniach, z charakterystyczną, „południową” urodą, była w dzieciństwie prześladowana z racji pochodzenia. Kiedy wyrosła, nazywano ją „Madonną” – z powodu urody, długich włosów i anielskiego głosu. Przed dwudziestką zdążyła wydać pierwszą płytę. Rok później zagrała pierwszy duży koncert w Nowym Jorku. W następnym roku trafiła na okładkę „Time’a”, największego amerykańskiego tygodnika. Mówiono o niej „królowa folku”.
Na samym początku lat 60. Baez poznała pewnego młodego człowieka imieniem Robert, któremu postanowiła pomóc w karierze. I rzeczywiście, on też zaczął odnosić sukcesy. Koncertowali razem, wspólnie jeździli na wiece i manifestacje, szybko zostali parą. Oboje wystąpili też podczas wydarzenia, które zmieniło bieg historii.
Mowa o marszu na Waszyngton w 1963 roku. Przywódcy ruchu na rzecz zniesienia segregacji rasowej, sfrustrowani faktem, że – mimo werbalnego poparcia prezydenta Kennedy’ego – sprawa stoi w miejscu, wezwali zwolenników do stolicy.
Pastor Martin Luther King powiedział wtedy „I Had a Dream”:
„Miałem sen, że pewnego dnia na czerwonych wzgórzach Georgii synowie byłych niewolników i synowie byłych właścicieli niewolników usiądą razem przy stole braterstwa”.
Występowali też artyści. Robert zyskał wielki aplauz, ale to Baez porwała zgromadzonych. Trzysta tysięcy osób śpiewało wraz z nią pieśń z 1901 roku, będącą symbolem walki o prawa człowieka – „We Shall Overcome”:
(Acha, ten chłopak urodził się jako Robert Zimmerman, ale potem zmienił sobie nazwisko na Bob Dylan. Kilka lat później, mówiąc kolokwialnie, puścił Baez kantem. Ale może nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło, bo dekadę później, gdy artystka przetrawiła całą sprawę, napisała jedną z najpiękniejszych piosenek wszech czasów: „Diamonds and Rust”).
Joan Baez gra i koncertuje do dzisiaj. Zawsze zaangażowana politycznie. Wspierała „Solidarność”. Jej piosenka „Many Crimes of Cain” towarzyszyła filmowi Agnieszki Holland „Zabić księdza”.
W ostatnich latach nie straciła ostrości sądów i czynnie protestowała przeciw prezydentowi Trumpowi.
Grace Slick
Z perspektywy lat na czasy hippisów patrzymy trochę jak na epokę pokoju i miłości. Psychodelia kojarzy nam się ze wspaniałą muzyką The Doors, The Byrds, Jefferson Airplane i z późnymi Beatlesami. Był to jednak okres, gdzie łatwo było przekroczyć różne granice. A specjalistką od ich przekraczania była właśnie Grace Slick (z domu Wing).
Miała dwadzieścia sześć lat, gdy pod wpływem Janis Joplin rzuciła myśli o karierze aktorskiej i została piosenkarką. Z mężem, perkusistą Jerrym Slickiem założyła zespół The Great Society. Grupa istniała tylko rok, bo w 1966 roku jej wokalistkę przechwycił zespół Jefferson Airplane. Nagrana wspólnie płyta „Surrealistic Pillow” stanowi kwintesencję psychodelicznego rocka. Trzeba jednak nazwać rzeczy po imieniu: psychodeliki to środki mające wprowadzić człowieka w odmienne stany świadomości. Grace siedziała w tym po uszy. I dlatego piosenka „White Rabbit” jest zupełnie innym od klasycznego odczytaniem „Alicji w krainie czarów”:
Jedna pigułka czyni cię większym / Jedna pigułka czyni cię małym.
Kiedy w taki sposób spojrzymy na Alicję, nic nie będzie już niewinne: ani królicza nora, ani gąsienica paląca fajkę, ani wypadanie z czasu.
I nic u Grace Slick nie było niewinne: nadużywała narkotyków i uprawiała wolną miłość, poza tym jako pierwsza w historii amerykańskiej telewizji użyła słowa [a tu akurat nie zacytuję, bo bardzo brzydkie]. Ale do tego była piękna i genialnie śpiewała.
Płyta „Surrealistic Pillow” odniosła duży sukces. Koniec lat 60. należał do Jefferson Airplane. Jako jedyny zespół wystąpił na trzech legendarnych festiwalach dekady: Woodstock, Monterrey i Altamont.
Ale na początku lat 70. sprawy zaczęły przybierać zły obrót. Slick mało nie zginęła w wypadku samochodowym (ścigała się z kolegą), a w zespole stworzyły się dwie zwalczające się frakcje. Skończyło się tym, że Jefferson Airplane się rozpadł, a Slick z częścią ekipy założyła Jefferson Starship. Tutaj też odnosiła sukcesy, ale też pokłóciła się, odeszła, potem wróciła. W latach 80. stanęła na czele zespołu Starship i znów skończyło się przebojami, z najsłynniejszym z tego okresu „We Build This City (On Rock And Roll)”, który rzecz jasna znalazł się na szczycie amerykańskich list przebojów. A potem pokłóciła się i odeszła… A potem wznowiła działalność Jefferson Airplane…
A teraz jest już na emeryturze.
Cher
O Cherylin Sarkisian powiedzielibyśmy dziś, że dzieciństwo spędziła w kompletnie dysfunkcyjnej rodzinie. Tata – z pochodzenia Ormianin – był kierowcą ciężarówek, na boku handlującym narkotykami. Ulotnił się, gdy Cher miała 10 miesięcy. Mama – z korzeniami jeszcze bardziej skomplikowanymi, europejsko-indiańskimi – podróżowała po kraju, wychodziła za mąż, rozwodziła się, wychodziła za mąż. W trakcie tej wędrówki Cher na jakiś czas trafiła do sierocińca. A potem przyszedł zwrot akcji, bo kolejny ojczym był dyrektorem banku, więc Cher zaczęła naukę w ekskluzywnej prywatnej szkole. Do samej nauki nie przykładała się za bardzo. Bardzo natomiast chciała zrobić karierę, chociaż więcej miała wtedy chęci niż umiejętności.
W wieku 16 lat w poszukiwaniu sławy wyjechała z domu do Los Angeles. Poznała tam równie początkującego kompozytora Sonny’ego Bono. Szybko stali się parą w życiu, a potem na estradzie. W 1965 roku Sonny & Cher wydali swój pierwszy album. Na singiel, który miał promować płytę, wybrano ten utwór:
I to był hitowy debiut! Piosenka podbiła amerykańskie listy przebojów, po czym przekroczywszy Atlantyk, na brytyjskich listach wyprzedziła nawet Beatlesów.
Sonny & Cher w trzy lata sprzedali 40 milionów płyt. Oprócz duetu z mężem, Cher z powodzeniem nagrywała sama: wydała w tym czasie trzy albumy, a singiel „Bang Bang (My Baby Shoot Me Down)” sprzedał się w milionowym nakładzie. Jednak koniec lat 60. nie był dla Cher już tak udany. Wytwórnie pragnęły cięższych brzmień, nie chciały nowych nagrań Cher, małżeństwo zaczęło się rozpadać. Artystka za własne (i Sonny’ego) pieniądze nakręciła film („Chastity”) ze sobą w roli głównej, który praktycznie nikomu się nie podobał.
Koniec kariery? Przeciwnie, to był dopiero początek! W latach 70. Cher prowadziła z wielkim powodzeniem programy w telewizji. Znów nagrywała. W latach 80. zajęła się aktorstwem na poważnie. Na premierze filmu „Silkwood”, gdzie grała u boku Meryl Streep, publiczność wybuchła śmiechem, gdy zobaczyła w czołówce jej nazwisko. Jednak ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Cher dostała za tę rolę Złote Globy (pokonując m.in. Joannę Pacułę). A już cztery lata później odebrała Oscara za główną rolę w filmie „Wpływ księżyca”. W latach 90. ponownie znalazła się na szczycie jako piosenkarka z płytą „Believe”. I tak dalej, i tak dalej… Żywy przykład, że warto iść za marzeniami.
Cass Elliot
Ellen Cohen, Amerykanka w drugim pokoleniu (dziadkowie byli Żydami, którzy wyemigrowali z Rosji) już w szkole zaczęła zmieniać imię i nazwisko. I tak stała się Cass Elliot (na pamiątkę popularnej aktorki i przyjaciela).
Zaraz po dwudziestce, w 1962 roku, przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie jej pierwszym sukcesem był występ na Broadwayu w przedstawieniu „I Can Get It For You Wholesale”, ale szybko straciła rolę na rzecz innej młodej, aspirującej piosenkarki – Barbry Streisand. Nie zatrzymało to jednak Cass Elliot na długo, bo rozpoczęła występy w folkowych grupach The Triumvirate i Big 3. Ale najważniejsze wydarzyło się, gdy poznała Denny’ego Doherty’ego, który wpadł na pomysł, by z Elliot oraz małżeństwem Michelle i Johnem Philipsami założyć zespół.
No dobrze, założyć łatwo, ale jak go nazwać? Dobra nazwa to przecież połowa sukcesu. Grupa wpadła na nią podczas wspólnego oglądania telewizji. Elliot stwierdziła, że chce być Mama, chwilę później John zgłosił się jako Papa. A zatem: Mamas & Papas.
Zespół odniósł wielki sukces komercyjny, sprzedawszy 40 milionów płyt i umieszczając wiele utworów na listach przebojów (m.in. „California Dreamin’” i „Monday, Monday”). Ale największe dzieło Mamy Cass powstało trochę na boku – solowe nagranie (choć nadal z zespołem): „Dream A Little Dream Of Me”. Kompozycja sprzed przeszło 30 lat śpiewana jest przez wielu wykonawców, ale w interpretacji Cass stała się niezapomniana:
I chciałoby się, żeby dalej już było tylko lepiej, ale niestety. W 1967 roku w Londynie odwołano występy grupy po skandalu, jakim było postawienie Cass przed sądem pod zarzutem kradzieży prześcieradeł w hotelu. Rok później Mama Cass podpisała kontrakt na trzy tygodnie występów solowych w słynnym Caesar’s Palace w Las Vegas. Niestety, radykalne odchudzanie plus nadużywanie narkotyków sprawiły, że Cass czuła się chora i bardzo osłabiona. Pierwszy koncert był katastrofą, drugi był jeszcze gorszy. Prasa bezlitośnie określiła występ Cass jako katastrofę „Titanica”.
W 1972 roku zespół Mamas & Papas rozpadł się po kłótniach i skandalach.
Elliot występowała dalej, ale bardziej jako aktorka kabaretowa. Nie chciała być już Mamą Cass. Występowała często w telewizji, grała drobne role w filmach.
W 1973 roku wróciła do Vegas. Tym razem z sukcesem.
Rok później wróciła do Londynu. Miała dwa koncerty w słynnym teatrze Palladium, zakończone owacją na stojąco. Zadzwoniła do Michelle Philips, żeby powiedzieć, że jest szczęśliwa. Na powrót jest sobą, Cass Elliot.
Czy jest lepszy moment spełnienia, by odejść z tego świata? Chyba nie. Tej nocy Cass Elliot zmarła na niewydolność serca.
Janis Joplin
Gdyby historię jej młodości spisywał Stephen King, skończyłaby się jakąś masakrą w szkole. Janis jako uczennica była kompletnie nieprzystosowana, wyśmiewana przez rówieśników, niska, za gruba, ze skrzeczącym głosem. Powiedzieć: brzydkie kaczątko, to mało powiedzieć.
Okazuje się, że nie tylko w bajkach z brzydkiego kaczątka wyrasta piękny łabędź.
Nie była pilną uczennicą ani studentką – studiów nawet nie skończyła, ponieważ bez reszty pochłonęła ją muzyka. Inspirowała ją między innymi Big Mama Thornton. W 1966 roku dołączyła do zespołu Big Brother and the Holding Company, z którym wystąpiła rok później na festiwalu w Monterrey.
W 1968 rozpoczęła karierę solową. Podobnie jak Grace Slick nadużywała narkotyków i mężczyzn; i podobnie jak ona miała wspaniały głos.
Nagrała cztery płyty (w tym dwie solowe), z których pochodzi mnóstwo niezapomnianych utworów (m.in.: „Piece of My Heart”, „Mercedes Benz”, „Cry Baby”, „Me and Bobby McGee”; potrafiła zaśpiewać „Summertime” Gershwina w taki sposób, że ciarki chodzą po plecach).
Była wielką, jedną z największych gwiazd na legendarnym festiwalu Woodstock, który w cztery sierpniowe dni 1969 roku zgromadził przeszło 400 tysięcy widzów. Zagrała o drugiej w nocy, porywając wszystkich swoim niepowtarzalnym niskim, chropawym i bardzo mocnym głosem.
Muzycznie były to wspaniałe dni, organizacyjnie aż się prosiło o katastrofę – panował kompletny chaos, jakimś cudem jednak wszystko się udało. I wszyscy wierzyli, że ziściła się idea przewodnia festiwalu – „Pokój, miłość, szczęście”.
Ale szczęście czuwające nad erą hippisów dobiegało końca.
Cztery miesiące później, na kolejnym festiwalu, w Altamont, reklamowanym jako Woodstock Zachodu, doszło do wielu aktów przemocy. Ich kulminacją było zabójstwo podczas koncertu Rolling Stonesów, sfilmowane i pokazane potem na filmie „Gimme Shelter”. Pokój, miłość i szczęście wyparowały.
Nie żyli też polityczni bohaterowie lat 60.: w zamachach zginęli prezydent John F. Kennedy (1963 r.) i pastor Martin Luther King (1968 r.); zaraz po nim zastrzelony został Robert Kennedy, młodszy brat Johna, kandydat na prezydenta w nadchodzących wyborach.
4 października 1970 roku, pod koniec nagrań do płyty „Pearl”, Janis Joplin przedawkowała heroinę. Mówi się, że wstąpiła do „klubu 27” – artystów, którzy rozstali się ze światem w 27. roku życia. Pośród nich są: Brian Jones, Jimi Hendrix i Jim Morrison (z bardziej współczesnych: Curt Cobain i Amy Winehouse).
Czas dzieci kwiatów kończył się tragicznie.
Pierwszą część cyklu o kobietach rocka znajdziesz TUTAJ