Nie spodziewałabym się, że tyle belzebubów mieszka w gierkowskim bloku, w prywatnym mieszkaniu w Warszawie. A jednak.
Niepozorna uliczka z adresem Bukowińska 26. Seledynowy budynek, jakich wiele w ogarniętej „pastelozą” Warszawie. Żeby przyjść, trzeba najpierw umówić się telefonicznie na konkretną godzinę. Co miesiąc trafia tu 20–30 osób, które znalazły informację w internetowych artykułach albo przez znajomych.
Drzwi mieszkania otwiera Wiktoryn Grąbczewski, posiwiały staruszek z uśmiechem na twarzy. Kiedy widzi, że oprócz mnie przyszło dziecko ze złamaną ręką, pyta: „Przewrócił cię i teraz przypomina ci o sobie gipsem”. Takich „szatańskich” aluzji usłyszymy tego wieczoru wiele.
Od gazika do muzeum
Wiktoryn Grąbczewski jest właścicielem i kustoszem Prywatnego Muzeum Diabła Polskiego, zwanego Przedpieklem. Założył je jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku jako kierownik zespołu estradowego Wojska Polskiego.
– Kiedy artyści odsypiali „popijochę”, ja wsiadałem do mojego gazika i wyszukiwałem w terenie rzeźby, figurki, obrazy i legendy związane z diabłem. Ci, co mi je dawali, często nie chcieli brać pieniędzy. „Za diabła nie wezmę”, mówili – wspomina pan Wiktoryn. Później wyjaśni, że jednak nie wszystkie obrazy i rzeźby to prezenty. – Znajomi śmieją się, że wszystkie moje zaskórniaki poszły w diabły.
Z Mefistem był za pan brat już od dzieciństwa. Nic dziwnego, urodził się w okolicy Łęczycy, w regionie Boruty. Na dobranoc babka i matka opowiadały mu o eleganckim i miłym szlachcicu z czarnymi wąsiskami, o czarnych oczach, ubranym w bogaty kontusz, zakrywający ogon i czapkę, zasłaniającą rogi. Jak we wsi się coś niedobrego stało, ludzie mówili: „O, Boruta zrobił!”. Nie chłop czy kobieta, ale diabeł był winny.
Czorcie zbiory
Grąbczewski dysponuje ponad dwoma tysiącami eksponatów. Jego kolekcja jest druga w Polsce (zaraz po zbiorze w Łęczycy), a trzecia na świecie (pierwsze miejsce ma litewskie muzeum w Kownie). Najstarszy eksponat pochodzi z XIV wieku. Przyniósł go ksiądz, który dokonał znaleziska w przykościelnej piwnicy.
W przedpokoju, zagospodarowanym pod muzeum, znajduje się pełno obrazków, obrazów, ekslibrisów, wycinanek. Są prace urzędnika, który bardzo się nudził i ciął diabły w papierze. Obok wiszą lucyfery z koronki, wykonane przez Łucję Spyrę (przynosząc je, zapowiedziała: „Daję panu pół kopy diabłów polskich”).
Jest zdobyty na giełdzie w Krakowie XVII-wieczny Kossak, przedstawiający upadłego anioła z nietoperzymi skrzydłami (a dokładniej oryginalna odbitka grafiki wykonanej przez artystę) – rodzynek w diabelskiej kolekcji.
Diabeł polski
Kiedy patrzę na misternie utkane obramowanie zawieszonej na ścianie wycinanki, myślę, że diabeł tkwi w szczegółach. Na każdym gwoździku zawieszona jedwabna niteczka. W środku znajduje się podobizna Belzebuba.
– Zrobili to panowie o zmęczonych, przepracowanych dłoniach, z ośrodka leczenia uzależnień – wyjaśnia pani Zofia Grąbczewska, która pomaga mężowi prowadzić muzeum.
Jest praca kilkuletniej dziewczynki, która wygrała konkurs pod tytułem „Jak wyobrażasz sobie diabła polskiego?”. Pan Wiktoryn był w jury:
– Dlaczego temu stworzeniu dałaś biało-czerwony język? – zapytał, a ona odpowiedziała: – Proszę pana, przecież mieliśmy temat „diabeł polski”. Chciałam podkreślić, że my Polacy tylko gadamy i gadamy. – Dostała pierwszą nagrodę za kapitalną pracę i pomysł.
Na ścianie wiszą jaskrawe obrazy kolorysty i górnika Pawła Wróbla. Pan Wiktoryn podkreśla, że za „takiego jednego Wróbla” na wystawie prymitywistów w Paryżu dostaje się 1200 dolarów i schodzą momentalnie. Zaledwie kilkadziesiąt centymetrów w prawo swoją ceramikę z diabłem zawiesił chłopiec, który choruje na autyzm i mieszka w tym samym bloku, w którym ma siedzibę muzeum.
Do każdego eksponatu przypisane są numer i legenda. W specjalnych księgach Wiktoryn Grąbczewski zapisuje, skąd jego zdobycz pochodzi i jaka za nią stoi opowieść. Ksiąg, na razie, jest osiem.
Dobre licho
Pytam go, czy śnią mu się diabły. Nigdy. A boi się ich? Nie.
Bez strachu schodzimy więc do piwnicy, gdzie za mosiężną kratą królują diabły różnej maści. Już w przedsionku można dostrzec szatańskie brzękadła na karnawał. Pan Wiktoryn bierze instrument w dłonie i z całej siły uderza w podłogę, śpiewając i grając „Z na-ro-dze-nia Pa-na”.
Pukamy do kolejnych drzwi. Po co?
– Żeby wszystkie diabły ustawiły się na swoje miejsca – tłumaczy pan Wiktoryn. – Są bardzo figlarne, wesołe i hasają sobie, jak nikogo nie ma.
W progu stoi drewniany diabeł, z którym trzeba się na dzień dobry przywitać uściskiem dłoni. Dzień dobry, diable piwniczny. I można dalej zwiedzać.
Sexy i politycznie
W małym pomieszczeniu Grąbczewski upchał tysiące okazów z rogami i ogonami. Jedne są z drewna, inne z metalu, wykute przez kowala, jeszcze inne z części samolotowych (zrobił sam) albo z plastiku, odpustowo-jarmarczne, umieszczone za szklaną szybą.
Na drewnianym stole leżą czarcia pieprzniczka, cukierniczka, kieliszek do likieru, ale też filiżanka i pierścień. Wszystkie „diabelsko” zdobione. Jak przychodzą przyjaciele Grąbczewskich, pani Zofia kawę podaje oczywiście na serwetkach z diabłami.
Do piwnicznej kolekcji rzeźbiarz spod Zielonej Góry przywiózł lalki diabłów-polityków. Jest i „Generał” (Jaruzelski), i „Gruba Krecha” (Mazowiecki). Urban dorobił się kilku diabłów na swoją podobiznę. Pan Wiktoryn nie pamięta, czy podobały się Wałęsie, który odwiedził kiedyś muzeum.
– Widzi pani tego diabła? Telewizyjny, występował w dobranocce. Operował nim lalkarz Janek Wilkowski.
– A ten? Z rogami?
– Jurny. Rzekomo im więcej ma rogów, tym ma lepszą potencję. Sporo jest sexy mefistów. O, jeszcze u mnie ten kogut taki jest.
Diabeł frasobliwy
Po co tym rozkosznikom Chrystus przy drzwiach? Grąbczewski gdzieś usłyszał legendę o diable frasobliwym i poprosił rzeźbiarza Zdzisława Wrzesińskiego o taki egzemplarz. Nie zgodził się.
– Któregoś dnia przychodzi listonosz z awizo. Biegnę na pocztę, a w paczce: o, Chrystus frasobliwy od Wrzesińskiego! – wspomina Grąbczewski. – Zakpił sobie ze mnie. Moja czujna żona zajrzała do przesyłki i krzyknęła: „Spójrz, Wiktoryn, Chrystus siedzi na diable!”.
– Zrobiłem tej figurce kapliczkę – taką, jak była u jego babci na rozstajnych drogach – i teraz przy drzwiach Chrystus tego tałatajstwa pilnuje.
Na koniec wracamy na górę, do wisienki na torcie, a raczej do diabła w podwójnym kielichu. Kielich, który żona pana Wiktoryna nazywa „urządzeniem”, wygląda jak klepsydra. Z jednej strony – z czerwoną obwódką – można pić czerwone wino, z drugiej – białe. W kielichu znajduje się diabełek z niehartowanego szkła.
– Taki ładny drobiażdżek. Może nie ma wartości, ale go lubię. Kupiliśmy go za 15 złotych na straganie.
Prywatne anioły
Grąbczewscy mają też anioły. Trzymają je z dala od diabłów, w prywatnej części mieszkania. Jeden skrzydlaty, gipsowy, w różowej sukience, wisi na ścianie obok rodzinnych zdjęć. Pani Grąbczewska dostała go kiedyś od najbliższych na imieniny.
– Bardzo go lubimy – mówi pan Wiktoryn. – Czasem tak sobie na niego popatrzę, pomyślę i potem wszystko mi wychodzi, co zaplanowałem.
Pani Zofia wskazuje obraz nad drzwiami do salonu.
– To Matka Boska Anielska. Twórca tego dzieła przyniósł mi ją w prezencie, kiedy mężowi w drugiej ręce niósł diabła do kolekcji.
I jakoś tak diabeł z Matką Boską i aniołami dzielą się przestrzenią przy Bukowińskiej.