W swojej biografii Jak błądzić skutecznie opowiedział o koszmarze własnego dzieciństwa i o tym, jaki wpływ miało ono na jego dorosłe życie. Zrobił to, by ci, którzy zaznali w dzieciństwie przemocy i nigdy z niej nie wyszli, odważyli się mówić.
Wywiadem z prof. Zbigniewem Mikołejką
rozpoczynamy cykl SiedemÓsmych o dzieciństwie Studnia.
Beata Pawłowicz: Czy dzieciństwo ma wpływ na dorosłe życie? Niektórzy bardzo się odcinają od konceptu takiego wpływu. Pan natomiast twierdzi, że skutki tego, czego w dzieciństwie doświadczyliśmy są tym, co starożytni nazywali fatum.
prof. Zbigniew Mikołejko: Dzieciństwo to scenariusz. Scenariusz według którego gramy, który realizujemy w swoim w późniejszym życiu. Oczywiście jego szczegóły mogą być przemieniane, maskowane, ukrywane, nawet przed sobą samym. Nie chcemy się przyznać, że nasze dzieciństwo, że to, co przeżyliśmy na początku naszego życia, nadal w nas trwa – jakby poza czasem. Że na swój sposób nigdy nie mija. Bo ponoć: „już wydorośleliśmy”, bo ponoć już „zrzuciliśmy z siebie ten czas”. Tyle że to jest czas bez czasu!
Dzieciństwo to czas poza czasem. Trwa w nas zatrzymane.
To jedyny moment w naszym życiu, kiedy doświadczamy wieczności. A to dlatego, że nie mamy jeszcze wtedy pojęcia o tym, że jest czas, że jest przemijanie. Zastygnięci więc w dzieciństwie niczym mucha w złotym, jasnym bursztynie, nagle boleśnie odkrywamy czas i przemijanie. I właśnie takie odkrycie odpycha od nas dzieciństwo, czyni je czymś odległym, przeżytym, przetrawionym. Niestety, każdego dnia ono niespodziewanie w nas wybucha.
Potwierdzenia tych słów znajduję nie tylko we własnym życiu. Co i rusz przychodzą do mnie bowiem osoby w różnym wieku i różnej płci, które przeczytały moją biografię, i mówią, że to o nich. Wzrusza mnie to niezmiernie, bo to miała być książka dla wszystkich, którzy zaznali przemocy i nigdy z niej nie wyszli. Z niej się nie wychodzi, tylko trzeba z tym doświadczeniem nauczyć się żyć.
Przytoczę fragment z pana książki, który wstrząsnął mną do żywego:
Moje doświadczanie codziennie było takie, że raz zakopałem się w śniegu pod drzewami, tak bałem się wracać do domu. Matka znów zbiłaby mnie kablem od żelazka, a tak raniła mnie, cięła uszy… Wszedłem więc cały w śnieg, tylko stopy mi wystawały, ale kiedy już zrobiło mi się tak błogo, tak ciepło, jakiś tajemny impuls życia zwyciężył i półżywy wróciłem do domu. Uniknąłem w ten sposób kary, bo matka była przerażona, i tym że mnie tak długo nie było, i tym jak wyglądałem stając w drzwiach…
Jak można nauczyć się żyć z doświadczeniem takiej przemocy od najbliższych?
Prawdę mówiąc: „Jakoś”. I na tym polega dramat tego życia, tego wychowania, tego ukształtowania w świecie przemocy, że później ta przemoc już zawsze jest podstawowym punktem odniesienia naszych działań. To „jakoś” prowadzi nas do aktów autodestrukcji, do samozniszczenia. Popycha nas też do działań, które mają za wszelką cenę pokazać, iż wcale nie taszczymy ze sobą tego niechcianego dziedzictwa, że nie mamy w sobie nic z tego tyrana i okrutnika, który nas wychowywał i krzywdził, że złamaliśmy tamtej przemocy kark, że to już za nami. Rzecz w tym, że…
„kto długo wpatruje się w oczy bestii, sam może stać się bestią”
– ostrzegał Fryderyk Nietsche. Bo niestety okrutnie traktowani, na różne sposoby uczymy się zła. Ulegamy tej niedobrej alchemii, tej złej przemianie. I właśnie przed tą złą przemianą ostrzegałbym bardzo tych wszystkich, którzy w dzieciństwie zaznali przemocy.
Skrzywdzone dzieci w dorosłym życiu też krzywdzą?
Bolesne dzieciństwo nas naznacza. W moim wypadku przed zatraceniem się w tej materii przemocy uchronili mnie dziadkowie. Oni byli moim zbawieniem. Dziadek Antoni i babcia Maria. Dzięki nim miałem szanse uratować się, uciec przed potwornym życiem. Potem zaś swoje życie ocaliłem, wkraczając w przestrzeń fantazji, czyli literatury, słowa.
Zaczęło się od dziecięcych i młodzieńczych lektur, które przecież są jeszcze fantazjami obłaskawiającymi obraz „Innego”. Ten „Inny” to zarówno drugi człowiek, jak i ktoś jeszcze w nas samych – taki zatajony, najgłębszy, najzupełniej odmienny.
Czytając te książki i słuchając opowieści, zyskałem zatem poczucie, że „Inny” może być dobry! A więc, że mogę postępować wobec niego z pewnym otwarciem, ufnością. Nadal jest we mnie ta ocalona z dzieciństwa, jeśli już nie wiara, to choćby nadzieja na dobrą twarz świata.
Książki wielu z nas ocaliły, mnie także. Chyba właśnie dlatego, że oderwały nas od rzeczywistości?
Tak, bo świat wymyślony, iluzyjny, świat fikcyjny, doświadczany poprzez literaturę, malarstwo, również muzykę, jest światem łaskawszym. Dlatego ma moc, by cywilizować moją wrogość, moją agresywność. Co wcale nie znaczy, że ja nie noszę w sobie, czy że nie nosiłem, jakiegoś zła, jakiejś agresji. Nosiłem! Bo jak bili, łoili mi skórę, walili w łeb, to – aby przetrwać w odruchu niemal atawistycznym, zwierzęcym – zaczynałem sam ćwiczyć się w różnym złu. Kłopot w tym, że ćwiczenie sprzyja utrwalaniu. Człowiek nosi potem w sobie te złe nawyki i to strasznie przeszkadza.
Ja, aby wymknąć się przemocy, uciec przed tymi oczami bestii, którymi sam mógłbym zacząć patrzeć na świat, uciekałem się do rozmaitych podstępów.
Jakich?
Żyłem wówczas w takim porządku schizofrenicznym między sobą prawdziwym: poranionym i złym, a tym wyobrażonym, tym, który nosi w sobie dobro wyczytane. Dobro o innych ludziach nieznane mu z bezpośredniego doświadczenia, ale wyobrażone.
Potrzebowałem wtedy wyobrażenia o jednoznaczności dobra i zła, było to dla mnie szalenie ważne. Potrzebowałem jasnego oddzielenia tego, co jasne od tego, co mroczne i znajdowałem to w książkach np. u Karola Maya, w starych westernach, bo one miały jeszcze ten moralny porządek – czarny charakter w finałowej scenie zawsze ginął od kuli dobrego szeryfa.
Beksiński przyznał, że gdyby nie malował, byłby sadystą…
Chciałem pisać i malować. Moja matka miała dwie cechy pozytywne: bardzo dużo czytała i świetnie malowała, ja również miałem ten talent. Z rozmaitych względów jednak malowanie „mi odeszło”, czego żałuję.
Może zainteresuje Cię: Obcowanie ze sztuką – jak obudzić kreatywność dzieci
Przed oczami bestii znalazł więc pan schronienie w świecie literatury i filmu?
W świecie opowieści! Wtedy zresztą nawet najwięksi chuligani czytali, bo nie było co zrobić z czasem w zimie, szczególnie w małych miasteczkach. Ale też dużo gadaliśmy, snuliśmy opowieści. Pamiętam, jak siedzieliśmy całą paczką na starym zwalonym kolejowym moście i opowiadaliśmy o swoich marzeniach. Powstawał świat alternatywny, bo chłopcy mieli marzenia zupełnie szalone, z których raczej niewiele potem powychodziło. Ale to marzenie o przygodzie nas ocaliło.
Pomocny okazał się krajobraz, w którym przyszło nam żyć, bajkowy, niezwykły. Cały Lidzbark Warmiński jest poprzerastany parko-lasami. Drzewa wdzierają się do centrum miasta. Jest tam kilkadziesiąt mostów, bo przez to miasto płyną dwie rzeki. W architekturze króluje gotyk, neogotyk i trochę barok. To wszystko razem tworzyło krajobraz cokolwiek baśniowy. Stwarzało możliwość wyjścia poza realne doświadczenia.
To nie był tylko krajobraz zewnętrzny, to nie była tylko wrażeniowość, którą żyje dzisiejszy człowiek – „turysta”, jak pisze Bauman. Myśmy wchodzili w głąb tego krajobrazu: zmysłowo i z opowieściami, które przychodziły z zewnątrz. Otaczali nas też ludzie, którzy mieli wiele do powiedzenia, opowiadali rzeczy straszne o gwałcie, przemocy, ucieczce, nienawiści wojny, ale również i o dobrych ludziach, których spotkali w tej zaćmie zła.