Prowadzoną przez nią kawiarnię w podwarszawskiej Podkowie Leśnej ludzie z tęsknotą wspominają do dziś. Obecnie, żeby posmakować jej kuchni, trzeba lecieć aż na Zanzibar. O cieniach i blaskach afrykańskiego życia opowiada Milena Łakomska.
Agnieszka Meyer: Na 40. urodziny dostałaś od przyjaciół bilet dookoła świata. Sprzedałaś kawiarnię i ruszyłaś w drogę…
Milena Łakomska: To było na przełomie 2013 i 2014 roku. Ten bilet to wypadkowa mojego charakteru i sytuacji. Wiedzieli, że mnie nosi. Zawsze mnie nosiło. Ciągle podróżowałam. Policzyłam, że w 2012 roku jedną czwartą roku spędziłam gdzieś w świecie. Zwłaszcza zimą nie mogłam usiedzieć w miejscu. Na szczęście jako singielka, nie mając podróżniczych dylematów, charakterystycznych dla ludzi w związkach czy posiadających dzieci, mogłam sobie pozwolić na podążenie za zewem. Ruszyłam więc w drogę dookoła świata.
Pamiętam MILIMOI w Podkowie Leśnej. Moje dzieci chowały i przebierały się w „magicznej” szafie, która była charakterystycznym elementem wyposażenia Twojej kawiarni.
Wiele osób wciąż do mnie pisze, że pamiętają, tęsknią, że w ich pamięci wciąż żywe pozostają smaki, którymi ich tam raczyłam. Chcą, żebym wracała. Część z nich, w poszukiwaniu tych smaków przyleciała nawet do mnie na Zanzibar, w czasie kiedy zaczęłam tam prowadzić swoją małą „agroturystykę”. Mówili, że znów poczuli klimat z MILIMOI. Niestety, musiałam pożegnać się z domem, który wynajmowałam i w którym przyjmowałam gości. Bardzo za nim tęsknię. Zastanawiam się, czy jak znajdę nowe miejsce, znów usłyszę wspomnienia o tym moim dawnym miejscu na Zanzibarze, w którym na tarasie dużo jedliśmy, nawet duriana, i patrzyliśmy na ocean.
Śledziłam Twoje relacje na Facebooku. Miałam wrażenie, że udało Ci się tam stworzyć niepowtarzalny klimat, podobnie jak wcześniej w podkowiańskiej kawiarni. Wieczorami stołowały się u ciebie okoliczne zwierzęta. Pamiętam psa, lemury, kameleona… Jak on się nazywał?
Kamil! Tak, ogromnym bólem jest dla mnie to, że nie mieszkam już w miejscu, gdzie ta fauna i flora praktycznie wchodziła do domu. Bardzo za tym tęsknię. Dżungla, w której mieszkałam była cudowna, ilość otolemurów przychodzących na kolację, na owoce na taras…Wszyscy się tym cieszyli. Tu w Jambiani jest trochę mniej urodzajnie. Zdarzają się małpki, gerezy czerwone czyli colobusy, ale nie ma otolemurów. Marzę o domu, w którym zwierzęta byłyby obecne, w zasięgu ręki. Kameleony znalazłam tu dwa, przechodzące przez ulicę. I to było fajne doświadczenie, bo rzecz jasna nie tak łatwo je zauważyć ze względu na ich tryb życia oraz kamuflaż.
Zanzibar to efekt twojej podróży dookoła świata?
Nie, Zanzibar nie był w ogóle uwzględniony w trasie tamtej podróży. W planach była Afryka, ale tylko Namibia, Botswana, Zimbabwe i RPA. Aczkolwiek, gdy planowałam tamtą wyprawę myśląc, gdzie chciałabym pracować w trakcie, to jednym z takich miejsc była restauracja The Rock. Bardzo rozpoznawalne miejsce, ikona Zanzibaru. Pamiętam wpatrywanie się w jej zdjęcie i marzenie o zatrudnieniu się w niej. Do czegokolwiek, do robienia ciast, makaronu, serwowania… Ale wtedy Zanzibar nie był na mojej trasie.

To jak do niego trafiłaś?
W zasadzie zdecydował przypadek. Kiedy wróciłam po mojej wielkiej podróży w 2016 roku do Polski, chciałam rozpocząć normalne, stabilne życie w kraju. Ale pół roku później zrządzeniem losu znalazłam się w Birmie, a po powrocie z niej dostałam propozycję pracy na Zanzibarze. Moja przyjaciółka zaprojektowała logo dla tamtejszego hotelu, należącego do polskiego właściciela, a ten akurat szukał kogoś do pracy. Przyjaciółka postanowiła nas poznać. Początkowo miałam pracować jako guest relation manager, ale potem odkryto mój potencjał kulinarno-gastronomiczny i zdecydowano, że idealnie nadaję się do prowadzenia restauracji. Myślę, że obojgu nam się to sprawdziło. Miałam masę satysfakcji z rozkręcenia całego przedsięwzięcia w Trzecim Świecie. Trzeba pamiętać, że tu są zupełnie inne warunki pracy, relacje. Budowałam tamto miejsce od początku (restaurację otwarto w grudniu, a ja pojawiłam się w niej już w styczniu), wprowadzałam moje zasady, procedury, wymagania. Czułam, że to było moje i było to bardzo fajne.
Pracowałaś w innych miejscach czy potem już u siebie?
Po drodze było jeszcze jedno miejsce, a potem tak się złożyło, że zaczęłam na własną rękę. Początkowo wydawało mi się mało prawdopodobne, że sama dam radę udźwignąć taką agroturystykę, ale szybko okazało się, że działalność na własny rachunek idzie mi sprawnie. W wynajętym domu prowadziłam Airbnb, ale nie tylko. Organizowałam wycieczki, warsztaty kulinarne, spotkania typu half day retreat z jogą i superfoodsowym jedzeniem.
Może zainteresuje Cię: Możemy więcej, niż nam się wydaje
To musi być satysfakcjonujące, działać na tak różnorodnym polu i samodzielnie budować swój sukces.
Zgadza się. Półtora roku życia w Afryce – czyli rok 2018 i 2019 – na własny rachunek, okazało się rewelacyjnym doświadczeniem. Teraz niestety zatraciłam ten wolny charakter i usiłuję zorganizować się w warunkach, jakie są.
Trudy pandemii?
Najpierw była pandemia, a potem wszystko weszło w tryb stand by, ale nie był to czas zmarnowany, bo szykowaliśmy się do otwarcia hotelu i restauracji, którą miałam prowadzić. A z czasem wyszło tak, że prowadzę dwie restauracje, które są oczywiście w hotelach, ale mogę powiedzieć, że też są trochę moje. Menu, szkolenia, dostawcy, procedury, Excel – ja nad tym czuwam. Momentami czuję, że to za dużo dla jednej osoby, zwłaszcza takiej jak ja, która bardzo skrupulatnie wszystkiego pilnuje. Czasami myślę, że powinnam zatrudnić dodatkowe osoby, ale na razie ciągnę to sama. Nie gotuję tak dużo jak kiedyś, ale pilnuję jakości, wymagam, tłumaczę. A tu, niestety wszystko wymaga dwa razy więcej czasu niż w Polsce. Jest… specyficznie, inaczej, często hakuna matata.
Chodzi o rdzennych mieszkańców? Jak porozumiewasz się z nimi?
Trochę mówię w suahili i mogę z nimi porozmawiać. Ale nie ma co ukrywać – jest między nami przepaść. W pracy rozmawiamy, pośmiejemy się razem, ale to wszystko. Nie spędzamy wspólnie wolnego czasu i nie ma przyjaźni. Bardzo się różnimy, inne rzeczy nas interesują. Za to bardzo lubię lokalne dzieci. Choć przerażeniem napawa mnie widok oblepionych nimi turystów. Ci dają dzieciakom cukierki, długopisy, a nawet pieniądze. Nawet dziś widziałam przy wejściu do restauracji Passion, którą prowadzę, dwie maluteńkie dziewczynki (2,5 – 3 lata), ślicznie ubrane i proszące o cukierki. Powinnam im chyba zrobić pogadankę o cukrze i jego wpływie na zęby, zwłaszcza że jedna z nich nie miała żadnego białego mleczaka, wszystkie czarne od próchnicy.

Ale większość turystów na to nie zważa i daje te słodycze?
Oczywiście. Trudno się powstrzymać. Dzieci tu są naprawdę urocze, przepięknie się uśmiechają. Mamy też wszyscy świadomość, że wiele z nich ma trudne albo skromne dzieciństwo. Nie mają zabawek etc. I stąd to nieprzemyślane rozdawnictwo. Bo cukierek czy w ogóle dawanie czegoś dzieciom bez kontroli, nadzoru dorosłego nie poprawia ich sytuacji i uczy złych nawyków.

Wspomniałaś, że pandemia zatrzymała na chwilę Zanzibar. A ja mam wrażenie, że w Polsce zapanowała wręcz moda na ucieczkę właśnie na tę afrykańską wyspę. Bezpośredni lot, mała różnica czasu, niewysokie koszty, gwarancja pogody i egzotyki oraz brak pandemicznych restrykcji – to kusi.
Pandemia tutaj wygląda tak, jakby jej nie było. I to w zasadzie od początku. To znaczy sam początek był dosyć trudny. W kwietniu, maju i czerwcu 2020 roku nie było gości. Kompletnie puste plaże. W pewnym stopniu to nawet było fajne. Początkowo obawiałam się reakcji lokalnej społeczności na ewentualnych turystów. Zastanawiałam się, czy nie będą traktować przyjeżdżających białych jako przenoszących wirusa. Że będą chorować, cierpieć, bo przecież tutejsza ludność nie rusza się stąd nigdzie, to inni przyjeżdżają do nich. Miałam obawy, że to może się przełożyć na jakąś wrogość, a nawet agresję. I rzeczywiście na początku za każdym turystą leciały okrzyki: „corona, corona!”. Były jakieś próby maseczek czy dezynfekcji. Ale potem prezydent Tanzanii John Magufuli zrobił testy covidowe na kozie oraz papai, no i okazały się pozytywne. Stwierdził więc, że skoro tak, to nie ma żadnego wirusa albo doszło do przekupienia pracowników laboratorium i on dziękuje. Lipiec i sierpień były jeszcze dość słabe pod kątem turystycznym, bo wiele lotów odwoływano. Nie pozwalano wsiąść do samolotów bądź ludzie sami wycofywali się w ostatniej chwili. Panowała loteria, którzy goście dolecą.
Ale dziś nikt nie żyje tu danymi na temat zakażeń czy liczby zmarłych. Odkąd zaczęły latać samoloty, jest coraz lepiej. Obecnie w większości czarterów nie jest wymagany test. Tylko podczas lotów z przesiadką. Ludzie przylatują tu jak do jakiejś oazy i w sumie się nie dziwię. Nie ma maseczek, dezynfekcji, jest dużo słońca, ludzie są pogodni, szczęśliwi, więc nie dziwię się, że tylu Polaków szuka tu ucieczki. Jest też dużo Rosjan.