Znalezienie swojego miejsca jest ważne, bo to daje spokój – mówi Jolanta Mąkosa, poetka, malarka, scenografka i scenarzystka, autorka programu „Od przedszkola do Opola” oraz serialu „Pensjonat pod Różą”. Czym jest to własne miejsce i jak można do niego dotrzeć?
Beata Pawłowicz: Kiedy rozmawiałyśmy o pani wierszach, powiedziała pani, że w życiu najważniejsze jest znalezienie swojego miejsca i że pani je znalazła…
Jolanta Mąkosa: Co prawda urodziłam się w Gdańsku, dokąd los, historia czy opatrzność rzuciły moich rodziców, ale na Pomorzu jakoś nigdy nie czułam się u siebie. Nie od razu potrafiłam to zidentyfikować, nazwać. Nie wystarczały mi piękne widoki, morze, wzgórza morenowe.
Architektura, domy, mieszkania, cmentarze, nazwy ulic i miejsc, wszystko, z czym tam się spotykałam, było poniemieckie i bardzo dotkliwie to odczuwałam. Moje liceum imienia Stefana Żeromskiego dawniej nosiło imię Hermanna Göringa. I nie było to dla mnie bez znaczenia. To jednak zupełnie inny patron niż np. Stefan Batory. Na cmentarzu w Oliwie w opuszczonych grobach, przypominających kształtem otwarte trumny, leżeli ludzie o nazwiskach brzmiących obco i wrogo, jeśli już udało się odcyfrować kanciaste gotyckie litery. Podobnie wyglądające groby spotkałam wiele lat później w Norymberdze.
Kiedy w czasach studenckich zaczęłam odwiedzać Warszawę, wielką przyjemnością było dla mnie zwiedzanie Powązek, gdzie nazwiska, epitafia i historia, którą opowiadały, były bliskie, czytelne, zrozumiałe. Polskie.
Gdańsk i wszystkie jego dzielnice są wyjątkowo malowniczo położone, jednak nie czułam się tam u siebie i długo nie potrafiłam zrozumieć dlaczego.
Mieszkaliśmy w kameralnym osiedlu leśników, wtulonym w morenowe wzgórza otaczające park z kilkoma stawami i klasycystycznym dworem, pierwszym z siedmiu, które powstały przy ulicy Polanki w XVIII wieku. Piąty należał do Henryka Florisa Schopenhauera, ojca Artura. Słynny filozof tam się urodził i spędził pierwszych pięć lat życia. Jego matka, Johanna Schopenhauer, niezwykle pięknie opisała ten czas w książce Gdańskie wspomnienia młodości. Polecam tę lekturę. Moi rodzice dostali skromne służbowe lokum właśnie w tym dworze. Było malowniczo, ale ciasno i niewygodnie: jeden pokój, wspólna kuchnia i łazienka, zimno. Kiedy wkrótce po moim urodzeniu przenieśli się do niezależnego dwupokojowego mieszkania w dawnych biurach nadleśnictwa (ojciec był naukowcem), poczytywali to za dar losu.
Rozumiem, że najlepsze siedlisko dla siebie znalazła pani dopiero pod Warszawą?
Przyjechałam do Warszawy, jak to się mówi, za mężem, chociaż mąż jest rodowitym Kaszubem, a w stolicy znalazł się z konieczności, czyli z powodów zawodowych. Ku zdumieniu i zgrozie przyjaciół porzuciłam bez żalu Gdańsk, morze, las, cmentarze i przeprowadziłam się na Mazowsze.
I nie tęskni pani za Trójmiastem?
Tęsknię za ludźmi. Za siostrą, za przyjaciółmi, ale tutaj czuję się w jakiś niewytłumaczalny sposób bardziej u siebie niż tam. Oczywiście Gdańsk zmienił się ogromnie od czasów, kiedy był dla mnie taki poniemiecki. Współczesna historia odcisnęła wyraźne piętno – wydarzenia grudniowe, Solidarność – to już nasza, własna historia. Jednak wolę bywać tam z wizytą, a mieszkać tu, między Stawiskiem Iwaszkiewicza a Komorowem Marii Dąbrowskiej, a nie we Wrzeszczu Güntera Grassa.
Urodziłam się we Wrocławiu, czyli też w poniemieckim mieście, i po przyjeździe do Warszawy także dziwiło mnie wiele spraw m.in. ołtarzyki Matki Boskiej na ścianach domów czy w podwórkach, których w protestanckim przed wojną Wrocławiu nie było…
Nie zakochałam się w Warszawie, Podkowie Leśnej czy leżącej opodal Strzeniówce, gdzie mieszkam od kilkunastu lat, zakochałam się w Ogrodach, w zbiorze trzech opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza.
Podczas wizyty u przyjaciółki w Warszawie, latem 1981 roku, namówiłam ją na odwiedzenie Stawiska, które dla mnie było miejscem legendarnym, literackim, tajemniczym i nierealnym na równi ze stajenką betlejemską. A tu udało nam się wejść do środka! Muzeum Iwaszkiewiczów dopiero się organizowało, nie było żadnego oficjalnego zwiedzania, dom wyglądał jakby gospodarze na chwilę z niego wyszli. Wszędzie leżały sterty książek. Mogłyśmy wszystkiego dotykać, nikt nam nie patrzył na ręce. To było niesamowite! Siedziałyśmy z Agatą na czerwonej pluszowej kanapce w gabinecie samego Jarosława Iwaszkiewicza i oglądałyśmy albumy leżące na stoliku. Niezapomniane wrażenie zrobił na mnie zwłaszcza album Leonor Fini, dziewczyny Konstantego Jeleńskiego, malarki surrealistycznej i kociary! Na wszystkich jej obrazach był koty. „Kot” Jeleński przyjaźnił się z Iwaszkiewiczem.
Jak ta miłość do opowieści stworzonych przez Iwaszkiewicza się zaczęła?
To było lato 1977 roku. Ja – młoda mężatka w zaawansowanej ciąży, mąż wiecznie nieobecny. Jedynym towarzystwem w osamotnieniu było dla mnie wtedy radio i ówczesny Program Trzeci. Słuchałam radia i rysowałam. Do okna zaglądała bladoróżowa pnąca róża. Gustaw Holoubek czytał prozę w odcinkach, opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza pt. Psyche. To było dla mnie absolutne olśnienie. Jak ja czekałam codziennie na te dziesięć minut o trzeciej po południu. Zaczęłam się interesować tym, co ten pisarz jeszcze stworzył. Miałam tylko 21 lat i pamiętałam z czasów licealnych jego Panny z Wilka, których kompletnie wtedy nie rozumiałam. Podobało mi się tylko to, że jedna z bohaterek miała na imię tak jak ja. A to imię rzadko pojawia się w literaturze. Miałam więc uznanie dla Iwaszkiewicza, że w opowiadaniu użył imienia Jola. Czasem taki drobiazg wystarczy, żeby zmienić nastawienie do człowieka, do pisarza.
Warto przeczytać rozmowę z Utą Przyboś: Jestem w życiu po uszy
Co panią tak poruszyło w Psyche?
Nie potrafię tego fachowo nazwać. Nie jestem krytykiem literackim, nie mam wykształcenia polonistycznego, dlatego moje odbieranie (i tworzenie) literatury jest całkowicie intuicyjne. To był nastrój, klimat, poczucie wspólnoty przeżyć. Ale potem trafiły w moje ręce Ogrody, czyli zbiór trzech opowiadań: Sny, Ogrody, Sérénité. Kupiłam tę niewielką książkę w jakimś wiejskim sklepie podczas obozu wędrownego dla studentek ASP.
Nie chciałam uczęszczać na zajęcia wf., a można było odrobić wf. z całego roku, idąc w czasie wakacji na obóz wędrowny. Więc wybrałam się na ten dwutygodniowy obóz, żeby nie musieć biegać co tydzień po brudnej sali gimnastycznej ani chodzić w rozciągniętym bawełnianym kostiumie kąpielowym na cuchnący chlorem basen. Nie cierpiałam sportu! Wybrałam się na ten obóz kompletnie nieprzygotowana, w lekkich sandałach, bo lato było piękne tamtego roku. Po trzech dniach odbiłam sobie pięty, pojawiły się pęcherze, okazało się, że zrobienie dziesięciu kroków to potworna męka. Obóz prowadziła krzepka wuefistka o czeskim imieniu, bezwzględna dla artystek. Nie uznawała żadnych ulg, żadnego podwożenia się autostopem, więc zagryzając z bólu zęby, wlokłam się w ogonie niczym w marszu śmierci, a jedyną pociechą mogła być świadomość, że nie zostanę zastrzelona za opóźnianie marszu. No i to wtedy w jakimś sklepie wiejskim trafiłam przypadkiem na Ogrody.
W wiejskim sklepie? Książka, a nie buty?
W 1977 roku nic nie można było w interiorze kupić. Nawet plastrów na stopy, które zresztą nic by nie pomogły, a co dopiero buty trekkingowe w dzisiejszym rozumieniu. W ogóle niewiele było do kupienia poza książkami. Ale wtedy księgarnie znajdowały się czasem w malutkich miejscowościach i zdarzało się, że leżały w nich rarytasy nieosiągalne w dużych miastach. No i tak Ogrody stały się osłodą tej mojej katorgi. Pamiętam, jak w Pucku na Rynku siedziałam na ławce: zdjęłam sandały, żeby moje obolałe stopy odpoczęły i czytałam, czytałam, zapominając o bożym świecie.
Zresztą, co wtedy można było innego robić, jak nie czytać?
Smartfonów nie było!
Nie było smartfonów, nie było internetu, nie było telefonów komórkowych, do domu mogłam zadzwonić co najwyżej z poczty, a poczty w małych kaszubskich miejscowościach nie było nawet na lekarstwo. Miałam tylko siebie, książkę i pęcherze na nogach.
Kiedy czytałam Ogrody, ogarnął mnie spokój. Już nie wlokłam się na końcu dziarskiego peletonu moich koleżanek, ale unosiłam się bezboleśnie nad ziemią patrząc zza ramienia autora na utracone, porzucone ogrody jego młodości, na przyjaciół dawno nieżyjących, na daremne porywy serca.
On nie pisał o sprawach wesołych ani pogodnych, a jednak jego słowa działały kojąco. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że być może w wyniku tej lektury moje ulubione miejsce na ziemi będzie tak blisko Stawiska, bo – pozwolę sobie przywołać cytat z Sérénité Iwaszkiewicza – od tego, czy się na przechadzce w ogrodzie skręci na lewo czy na prawo, czy się zatelefonuje pod ten, czy pod inny adres – zależy wszystko. Życie układa się zależnie od tego małego momentu. Nie wiemy, jak byłoby, gdyby tego gestu czy słowa zabrakło.
No a potem obejrzałam film „Panny z Wilka”. I znów: absolutne olśnienie. Oglądam go przynajmniej dwa razy do roku. Tam jest dokładnie to samo co w Ogrodach, a więc pomimo bardzo skomplikowanej sytuacji bohaterów, w ich świecie panuje spokój. To jest świat, który – wydaje się – nigdy się nie skończy, nie zniknie. Bohater Wiktor po piętnastu latach odwiedza dwór Wilko i zastaje mieszkanki żyjące w tym samym rytmie, jak niegdyś. Minęła wielka wojna, umarła na hiszpankę najładniejsza z sześciu sióstr, Fela, ale właściwie nic się nie zmieniło. Dwór stoi, jego mieszkańcy żyją tak jak żyli, świat wilkowski wydaje się nie ulegać przemianom…
Iwaszkiewicz napisał to opowiadanie w latach 30. XX wieku. Kilka lat później II wojna światowa unicestwiła nie tylko świat dworu w Wilku.
Ale kiedy Wiktor idzie do dworu z pierwszą po latach wizytą, jeszcze ludziom wydaje się, że po koszmarze wielkiej wojny nikt nie zdobędzie się na to, aby wywołać kolejną. Jednak Hitler się zdobył i przestał istnieć świat dworu w Wilku, tak jak przestał istnieć świat, z którego pochodziła moja rodzina. Na Pomorze rodzina ze strony mojej mamy przyjechała spod Lwowa. Dziś to zachodnia Ukraina. No i ja nigdy nie widziałam domu, w którym urodziła się moja mama, nigdy nie widziałam szkoły, do której chodziła, bo wszystko zostało tam, za granicą Polski.
Iwaszkiewicz też był z Kresów, na Ukrainie pozostał jego rodzinny dom…
No właśnie. Ja sama, choć urodziłam się już na Pomorzu, czułam się zawsze tak, jak by to nie było moje prawdziwe miejsce. Kiedy kilkanaście lat temu pojechałam razem z siostrą na wycieczkę po zachodniej Ukrainie, odwiedziliśmy Lwów, Podhorce, Krzemieniec, Kamieniec Podolski, czy Okopy Świętej Trójcy i tam dopiero poczułam, że to jest mój pejzaż, że to są moje proporcje architektoniczne miasta, że to stąd jest moja dusza.