Kilka miesięcy temu na mapie Gdyni pojawiło się nowe miejsce – pracownia Marty Frej. Niedawno artystka, aktywistka, matka i feministka otworzyła tu także sklep ze swoimi pracami. W ostatnią marcową niedzielę udało nam się porozmawiać o tym, co tak naprawdę znaczy uprawiać sztukę zaangażowaną.
Marta Dudziak: Pamiętasz swój pierwszy mem?
Marta Frej: Tak. To był Colin Firth w roli Pana Darcy’ego z fularem i takim tekstem „Kocham kobiety zadbane intelektualnie”. Narysowałam go nie wiedząc nawet, że to będzie mem i że będę rysować. Po prostu dostałam tablet. Nie umiałam go obsługiwać i ćwiczyłam. Robiłam przypadkowe rysunki. Natrafiłam na zdjęcie Colina i napisałam ten tekst nie do końca świadomie – chciałam zobaczyć jak się pisze na tablecie, bo ja bardzo lubię pisać, to jest czynność, która mnie uspokaja. Wrzuciłam to do sieci i sporo osób skomentowało ten obrazek. Zaczęłam rysować następne. Sprowokowałam ludzi do reakcji. I poleciało.
Czyli przypadek?
Dokładnie, jak większość rzeczy w moim życiu. Ja płynę z prądem, nie boję się przypadku. Nie mam wyznaczonych celów, żyję dość intuicyjnie i lubię ten przypadek w swoim życiu.
Kieruję się prostymi względami, czyli przyjemnością przede wszystkim. Ona jest dla mnie w jakiś sposób kluczowa. Jeśli przypadek przynosi mi coś, co sprawia mi przyjemność, to po prostu to robię. Nie jestem specjalnie skomplikowaną osobą.
Staram się nie robić rzeczy, przy których ewidentnie się męczę. Znam swoje ograniczenia. Nie lubię rutyny, powtarzalności. Mnie ona zabiera chęć życia. Dlatego organizuję sobie życie tak, żeby jej unikać. Wracam do pewnych czynności, ale nie robię ich bez przerwy. Działam na zasadzie przenikających się kół, czyli robię coś, potem coś innego, potem wracam do tego poprzedniego. Tak funkcjonuję całe życie. Malowałam obrazy kilka lat temu, potem zaczęłam robić memy, ale już sobie myślę, że zaraz wrócę do malarstwa. I tak to działa. Taka jestem i nie zamierzam z tym walczyć. Cały czas potrzebuję być w stanie intelektualnego pobudzenia. Ważne jest dla mnie zorganizować sobie życie tak, żeby nie stracić radości, świeżości, kreatywności, dlatego robię wiele rzeczy naraz.

Od zawsze chciałaś tworzyć?
Tak, od zawsze. Jak byłam mała, chciałam być projektantką mody. U mojej babci dostawałam kij do przesuwania zasłon i sześć apaszek, i potrafiłam godzinami siedzieć w kącie, robiąc z tego jakieś rzeczy. To była moja ulubiona zabawa. Potem bardzo szybko zaczęłam rysować ciuchy, które chciałam projektować. Skończyłam nawet wydział ubioru i tkaniny.
Ale nie poszłaś w tym kierunku. Dlaczego?
Na studiach bardzo szybko zorientowałam się, że świat mody nie jest tym, w którym dobrze się czuję. Przez ludzi. Miałam niechęć do ówczesnego środowiska modowego, wydawało mi się, że do niego nie pasuję. Dziś zresztą też przy moich poglądach i moim postrzeganiu świata nie mogłabym robić mody. Nie wystarczałoby mi to.
Może zainteresuje Cię rozmowa z Bartkiem Fetyszem?
Za to wciągnęła Cię sztuka zaangażowana?
Skoro już zdecydowałam się, że będę artystką i całe życie tylko w tym kierunku pracowałam, nigdy nie próbując zdobyć żadnego innego fachu, to sztuka zaangażowana społecznie, która ma na celu poprawianie ludziom życia, wydała mi się jedynym sensownym wyborem. Kompletnie nie interesuje mnie sztuka dla sztuki, sztuka, której celem jest zaspokajanie estetycznych potrzeb czy robienie dobrze oku. Nie neguję tego, ale to nie dla mnie. Szkoda mi na to czasu. Czas, pasję i emocje wolę poświęcać pracy, która nie służy wyłącznie zaspokajaniu mojego ego, ale też w jakikolwiek sposób jest przydatna dla innych – zatrzyma kogoś na chwilę, skłoni do zastanowienia się.
Według mnie to, co robisz mocno inspiruje.
To jest chyba jedno z głównych zadań sztuki, żeby inspirować, ale ja chciałabym również, żeby to co robię przydawało się ludziom. Myślę tu głównie o kobietach, ponieważ moim zdaniem to właśnie one potrzebują więcej pomocy, skupienia i uwagi niż mężczyźni. Chciałabym, żeby to się im przydawało, nawet jeśli na początku może wydawać się bolesne i trudne – bo pozyskiwanie świadomości nierzadko wiąże się z niewygodą, skłania do działania. A jak działamy, jak coś zmieniamy, to zawsze pojawia się ryzyko porażki czy stres. Bez tego jednak nie da się poprawić swojego losu, zdobyć cennego doświadczenia.
Zrobiłaś taki piękny projekt „Jestem silna, bo…”. Kobiety z całej Polski wysyłały swoje zdjęcia oraz rozwinięcia tego zdania, a Ty je rysowałaś… Marta Frej jest silna, bo…?
Nie zrobiłam tego projektu dlatego, że wiedziałam, że „jestem silna”, tylko właśnie dlatego, że nie wiedziałam. Nie wiedziałam, czy mogę tak o sobie powiedzieć, pomyśleć, ani czy inne kobiety w Polsce tak o sobie mówią i myślą. I ten projekt, który cały czas trwa, choć ostatnio od niego odpoczywam, bo jest bardzo eksploatujący emocjonalnie, dostarczył mi cennej wiedzy o sile – a mianowicie, że tylko ja mogę sobie tę siłę dać. Jeśli ktoś mi powie, że jestem silna, ale ja tego nie czuję i w to nie wierzę, to niewiele mi to pomoże.
Siła to moja decyzja.
Mogę ją czerpać z każdego doświadczenia, stanu i momentu, jaki mi się zdarza. Kiedy sama zaczynam zdanie: „Jestem silna, bo…”, a robię to raz na kilka dni, zazwyczaj za każdym razem kończę inaczej, ponieważ źródła siły są niewyczerpywalne, jest ich niezliczona ilość i zależą od tego, jak na swoje zasoby spojrzę, co w danym momencie jest dla mnie tym zasobem. Mogę np. powiedzieć sobie, że dzisiaj jestem silna, bo wstałam z łóżka. Dla kogoś innego to jest takie „pff, ale co to za wyczyn, każdy rano wstaje z łóżka”. Bynajmniej. Niektóre osoby nie wstają z łóżka, bo nie mogą, albo nie mają siły, albo się poddały. Nikt nie ma prawa tego oceniać. Jeśli jakaś kobieta mówi, że czuje się silna, bo wstała z łóżka, to jest to jej prawda. Ktoś, kto będzie na to kręcił nosem, będzie się z tego śmiał, próbując to zdyskredytować, prawdopodobnie sam nie czuje się silny, skoro ma potrzebę wartościowania i konkurencyjności.