– Dużo się mówi o bohaterstwie mężczyzn, o braterstwie broni. Na mnie dużo większe wrażenie robi siła kobiet, która polega na dzieleniu się dobrem – mówi Kamil Witkowski, reżyser i twórca filmów: Heda oraz Wszyscy wszystko zjedli.
Kamil Witkowski nakręcił film o Hedzie, czeczeńskiej kobiecie, a teraz kończy kręcić drugi, o Madinie. Robi to za własne pieniądze, w wolnym czasie. Co go tak w losach czeczeńskich kobiet poruszyło, że nie zważając na zerowy budżet, postanowił stworzyć film o nich? Jak praca nad dokumentem wpłynęła na jego życie? I dlaczego dziś daleki jest od używania określenia „uchodźcy”? O tym wszystkim opowiada w rozmowie z Beatą Pawłowicz.
Beata Pawłowicz: Kończysz właśnie drugi film o historii Czeczenek, które zamieszkały w Polsce. Dlaczego robisz filmy o uchodźcach, a właściwie uchodźczyniach?
Kamil Witkowski: W Polsce hasło „uchodźcy” podgrzewa temperaturę dyskusji. Jedni chcą im pomagać, drudzy wyganiać. Obie strony wilkiem na siebie patrzą, ale łączy je to, że traktują tych ludzi bardzo paternalistycznie. Jakby istniała jakaś kategoria ludzi tzw. uchodźcy, którą trzeba przyjąć lub przed którą trzeba się bronić. Którzy są cudowni i będą nas ubogacać, albo którzy są okropni i będą nam bomby podkładać.
Gdy kręciłem film Heda, przeżyłem pewne odkrycie, przestałem widzieć „uchodźców”, zrozumiałem, że posługiwanie się tą kategorią to coś absurdalnego.
Kiedy bliżej poznałem Czeczenki i Czeczenów, zniknął las pod tytułem „uchodźcy” i zobaczyłem drzewa. Zobaczyłem nie „uchodźców”, ale Hedę, która wraz z córkami tańczyła dla więźniów. Zobaczyłem Madinę z dziećmi, gotującą dla warszawskich bezdomnych. Zobaczyłem Mainę, matkę siedmiorga dzieci, którą urzędnicy chcą wygnać z Polski. Poznałem Zargan, która ze swoją nowo narodzoną córką musiała uciekać z bombardowanego przez Rosjan szpitala w Groznym.
To, że one przyjechały z Czeczenii jest tylko częścią ich historii. Mogły przyjechać z Syrii, a mogły z Zielonej Góry. Oczywiście różnica jest taka, że w Zielonej Górze ponad pół wieku nie było wojny. Historie ich życia to uniwersalne opowieści, mówiące o ludzkim losie.
Jak zainteresowałeś się tym tematem?
Rolę w tym odegrał przypadek, który nigdy nie jest przypadkiem. Dwa lata temu mój przyjaciel Michał Żejmis zaprosił mnie na promocję książki swojej przyjaciółki Mariny Hulii, Rosjanki, od lat mieszkającej w Polsce. To właśnie tam spotkałem cztery osoby, które później wystąpiły w moich filmach.

Zwierzyłem się wtedy Michałowi, że jestem w czasie życiowego przełomu i szukam czegoś, co stanie się dla mnie istotne w życiu. I że chciałbym, aby tym czymś stały się filmy dokumentalne. Rok później Michał zadzwonił do mnie z informacją, że Marina chce zrobić film o swojej przyjaciółce Hedzie, która jest ciężko chora na raka.
Marina wymyśliła dla Hedy terapię przez sztukę. Namówiła wcześniej do spotkania z Hedą Weronikę Fibich, reżyserkę z Teatru Kana i w rezultacie powstał znakomity spektakl Popytka. No a teraz chciała jeszcze nakręcić z nią film, tyle że profesjonalny reżyser, z którym stale współpracowała, akurat zajęty był innym projektem. Zapytała więc Michała, czy nie zna kogoś, kto by ten film zrobił. I wtedy Michał wskazał mnie. Tego samego dnia spotkaliśmy się z Mariną w kawiarni w Teatrze Nowym i bardzo szybko ustaliliśmy co robimy, jak robimy i przyjęliśmy budżet. Który wynosił 0 zł.
Rozmowę z Mariuszem Wilczyńskim, reżyserem filmu Zabij to i wyjedź z tego miasta przeczytasz TUTAJ
Przynajmniej nie było kłótni o kasę…
Przy filmach zazwyczaj najwięcej czasu zabiera zbieranie budżetu. A myśmy nie mieli ani czasu, ani budżetu, więc zaczęliśmy działać natychmiast. Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy z wielkimi torbami z mąką, czyli z darami zebranymi w teatrze dla Czeczenek, na Wolę, do kobiety imieniem Heda.