Gdyby przyszło oceniać moją wartość według współczesnego kanonu piękna, pewnie skończyłabym jak małe kogutki, selekcjonowane przez seksera. Według promowanych wszem i wobec standardów estetycznych, nie mam prawa cieszyć się z wyglądu własnego ciała. Kiedy więc słyszę „pokochaj swoje ciało”, skacze mi adrenalina. Czuję złość.
W haśle „pokochaj swoje ciało” najbardziej wkurza mnie chyba to, że sugeruje ono, że owo pokochanie to banalnie prosta sprawa. To jakby komuś w depresji powiedzieć: „uśmiechnij się” albo głupiemu poradzić: „zmądrzej”. Alergia na to hasło zautomatyzowała mi fizyczne reakcje, tak więc gdy je słyszę, mój środkowy palec prawej dłoni niekontrolowanie wysuwa się przed szereg.
Pewnie te dziwne reakcje to efekt trudnego życia z własną cielesnością.
Byłam grubym dzieckiem, które z powodu swojej tuszy i od rówieśników, i od dorosłych doświadczyło wielu przykrości. Potem – jako nastolatka – dokonałam w swojej głowie prostego przełożenia, że to właśnie moje ciało (to jak wyglądam) jest przyczyną wszystkich moich nieszczęść i zaczęłam katować je na wszelkie możliwe sposoby. Ćwiczenia i diety nie były bynajmniej podyktowane miłością do własnego ciała, lecz nienawiścią do niego. Miały służyć temu, żeby to ciało spełniało społeczne standardy i oczekiwania, a przynajmniej nie rzucało się w oczy. Wymagało to morderczej pracy i nieustannej kontroli. Bo moje utyte w dzieciństwie tkanki przy byle podmuchu odpuszczenia sobie lubiły przywracać mnie do kształtu Bromby. Dochodzenie do względnej akceptacji swojego ciała zajęło mi lata i ostatecznie polegało na pogodzeniu się z faktem: „No stara, jesteś brzydka, i co z tego? Brzydcy też mają prawo żyć”.
Najgorsze w tej całej obsesji wyglądu było to, że zasadniczo nigdy nie chodziło w niej o zdrowie. Wartością był wygląd nawet za cenę zdrowia. Ciało było moim wrogiem, a nie przyjacielem, więc trudno, żebym traktowała je z czułością. Im więcej ciała, tym gorzej. Gros mojej energii poświęcałam więc na pozbywanie się ciała, odcieleśnianie się.
Zastanawiając się po latach nad historią mojej nienawiści do własnego ciała, uświadomiłam sobie, że w zasadzie wyzwolenie od niej przyszło do mnie z wiekiem. Gdy weszłam w wiek, w którym przestałam być odbierana społecznie głównie przez pryzmat mojej cielesności, poczułam ulgę. Jakbym w końcu dostała dyspensę na bycie taką, jaka jestem.
Zastanowiło mnie wtedy czy w ogóle wygląd byłby dla nas, ludzi tak ważny, gdyby nie tak rozbuchana ponad miarę, wszechobecna seksualność, gdyby wszystko tej seksualizacji nie było poddawane. Dziś przecież wszystko ma być seksy: jędrne, gładkie, pachnące i do schrupania. Cipka wygolona, sutek sterczący, brzuch płaski, udo bez cellulitu, lico bez zmarszczek.
Czy gdybyśmy nie chcieli być atrakcyjni seksualnie, w ogóle przejmowalibyśmy się tym, jak wyglądamy? Czy robilibyśmy te botoksy, liposukcje, katowali się dietami?
Czytając niedawno jakąś powieść, uświadomiłam sobie, że chyba jeszcze nigdy nie natrafiłam na taką, a czytam maniakalnie, w której mowa by była o parze zakochanych, którzy są brzydcy. Jeśli mają uprawiać ze sobą seks, zawsze muszą być szalenie atrakcyjni wizualnie. O ile nie jest to jakiś porno-zin dla fetyszy, bohaterowie takiej opowieści to najczęściej ludzie piękni i młodzi, a jeśli już nie młodzi, to jak na swój wiek niebywale dobrze zachowani.
To właśnie wtedy pojawiła mi się refleksja: czy gdyby nie chodziło o atrakcyjność seksualną, ludzie odpuściliby sobie tę fiksację na wyglądzie?
Zwłaszcza kobiety, bo je ta seksualizacja dopada najbardziej. Ciała kobiet (a od jakiegoś czasu również mężczyzn) od wielu lat funkcjonują jako towar. Piękne, półnagie modelki sprzedają ciuchy, kosmetyki, samochody, rajstopy, a nawet beton budowlany. Konsumujemy te ciała na różne sposoby niczym kanibale. „Niezła dupa”, „niezłe ciacho” oceniamy. Wydymamy napompowane usteczka do selfików, prężymy muskuły i wygładzamy ryjki filtrami z insta. „Och, jacy jesteśmy piękni i ponętni” – komunikujemy, zachęcając do schrupania.
Jeśli popatrzeć na okładki gazet, billboardy i reklamy, człowiek nabiera wrażenia, że cały świat podporządkowany jest bzykaniu się. Ale żeby się bzykać, musisz spełniać pewne wyśrubowane standardy. Być jak świeżo zerwane z drzewa, zroszone o poranku jabłko, a nie przeleżały przez jesień w piwnicy wypierdek-robaczywka.
Może zainteresuje Cię: Uwolnić kobiecość
Co ciekawe, nawet gdy mowa o ciałopozytywności i lansowaniu w ramach ruchu #bodypositive ciał w rozmiarze XXL, one też są podawane w wersji „jędrnej i zroszonej”. XXL, ale w proporcjach kuszącej, choć większej klepsydry, a już niekoniecznie ludzika Michelin z rozstępami.
Więc czytamy te książki, oglądamy filmy z pięknymi bohaterami, widzimy te piękne ciała w magazynach, na reklamach, w internecie i myślimy: „Jest tyle pięknych ludzi”. A potem przeglądamy się w lustrze i coś nam nie styka. Pogrążamy się w kompleksach bądź za wszelką cenę staramy dobić do ideału świata z Photoshopa.
Najśmieszniejsze jest to, że kiedy w wakacje znajdziemy się na tłumnie obleganej plaży, czujemy się nagle jak kosmici, którzy wylądowali na planecie „brzydkich” ludzi. Bo nagle wokół nas pojawia się pełno ciał zwyczajnych, naturalnych, niedoskonałych, nieproporcjonalnych. Aż strach pomyśleć, że takie ciała też uprawiają seks. Toż to takie nieestetyczne. I jak bardzo nie przystaje do obrazów, którymi karmimy się na co dzień i do których próbujemy równać.
Myślę, że wakacje i plaża to dobre czas i miejsce, by złapać trochę urealnienia. Według mnie bowiem ciałopozytywność to po prostu urealnienie, oderwanie się od wirtualnego matriksa. W świecie realnym panuje dużo większa różnorodność niż w tym wykreowanym. Ludzie mają różne ciała, różne gusta, różne postrzeganie estetyki. Nawet gdybyśmy trzymali się kwestii seksualności, to o tym, czy ktoś kogoś podnieca decyduje nie tylko sam wygląd i nie tylko cielesność. A poza tym poza seksem ciało ma nam służyć do wielu innych funkcji. Aspekt wizerunkowości ciała właściwie powinien być poboczny, my zaś zrobiliśmy z tego aspektu priorytet. I może w tym właśnie całe źródło problemów.
Ładną historię opowiedziała mi niedawno moja przyjaciółka. Przypomniała sobie, jakiej lekcji na temat cielesności udzielił jej kiedyś tata. Gdy była nastolatką, obruszyła się, kiedy zobaczyła, że jej mama założyła sukienkę z większym dekoltem. Mama lubiła tę sukienkę, czuła się w niej dobrze, podobała się sobie. Ale dekolt mamy był już usłany zmarszczkami.
– Mamo, może byś założyła jakąś apaszkę – zasugerowała, zniesmaczona tym, że jej rodzicielka chce wystawiać na widok publiczny takie cielesne niedoskonałości. Mamie zrobiło się przykro, zaś ojciec, który słyszał tę uwagę córki, wziął ją na stronę i powiedział:
– Córuś, mama jest piękna i nie musi nic ukrywać…
– Ale tato, czy ty nie widzisz jakie ma zmarszczki przy biuście? To nieestetyczne – upierała się córka.
– Ciało rządzi się swoimi prawami – odpowiedział ojciec. – Ale Natura jest mądra. Gdy ja i mama byliśmy młodzi, mieliśmy jędrne ciała i sokoli wzrok, mogliśmy się tym pięknem naszych ciał zachwycać. Teraz z mamą się postarzeliśmy. Być może nasze ciała straciły na jędrności, ale i wzrok też już nie ten sam. Dzięki temu, ja tych zmarszczek nie widzę, a twoja mama wciąż jest dla mnie tak samo piękna jak kiedyś.
Moja przyjaciółka, dziś dorosła już kobieta, nie ma problemów z akceptacją swojego ciała. Patrzy na nie w sposób, jakiego nauczył ją kiedyś ojciec, patrząc na jej mamę. Dzięki swojemu tacie, moja przyjaciółka wie również, że skoro pierwszy ważny mężczyzna jej życia potrafił tak patrzeć na swoją ukochaną, jej mężczyzna, a także i inni ludzie również mogą patrzeć na nią z miłością i akceptacją, bez względu na defekty jej cielesności. Dlatego sądzę, że niezwykle ważne jest, by tej akceptacji do ciała uczyć dzieci już na wczesnym etapie rozwoju. Bo inaczej ciałopozytywność lub ciałonienawistność pójdzie potem z nimi dalej w świat. A nauczyć się tej akceptacji w dorosłym życiu, w świecie, w którym wzorem jest ciało idealne, okazuje się zabiegiem niezwykle karkołomnym.
Ja dziś już nie nienawidzę swojego ciała. Nie staram się też go zmieniać. Ono nie służy mi już dziś do zwracania uwagi innych. Służy mnie samej. Dlatego dziś noszę siwe włosy, nie maluję się i nie stosuję diet. Trochę mam już w nosie to, czy komuś się podobam, czy nie. Choć pewnie bym skłamała, gdybym powiedziała, że całkowicie jestem od tego wolna. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, ale zdjęłam z siebie ciężar bycia piękną. Poza tym chyba odnalazłam w końcu własny wymiar estetyki. Daleki od okładkowego ideału, ale wystarczający.
Odżywiam się zdrowo, choć wciąż za mało się ruszam, więc niekiedy waga idzie mi w górę. Czasami idzie w górę, mimo że się ruszam, bo hormony szwankują. Wciąż nie lubię u siebie dodatkowych kilogramów, ale się tym nie zadręczam. Dziś moim priorytetem jest zdrowe ciało. Relacji z tym ciałem nie nazwałabym miłością, ale żyjemy w zgodzie. I to jest dobre życie.
I wiem już, że ciało rzeczywiście jest mądre. I o ile traktujemy je z szacunkiem, potrafi nam się odwdzięczyć: służąc nam, wskazując kierunek, informując, dostarczając przyjemności. W zasadzie ciało to my, my to ciało. Nie akceptując własnych ciał, tak naprawdę nie akceptujemy siebie. Bez ciała nie ma ducha. A zdrowy duch lepiej rozkwita w zdrowym ciele. Piękno jest sprawą względną, zdrowie bezwzględną. Dlatego dbajmy o nasze ciała. Traktujmy je dobrze. Bo to jedyne ciała, jakie mamy.
Tej autorki: Rozwojowe porażki