władysław starewicz
© Narodowe Archiwum Cyfrowe

Bajka o zakochanym żuku

2 udostępnień
2
0
0

W Światowym Dniu Animacji nie sposób nie wspomnieć o jednym z ojców filmu lalkowego, Władysławie Starewiczu. Spod jego ręki w 1910 roku wyszedł obraz, w którym owady toczyły boje, aby wywalczyć prawo do ukochanej. Tak zaczynał prekursor klasycznej lalkowej animacji, którego dzieciństwo zostało naznaczone przez historię.

Ojciec Władysława, Aleksander Starewicz z Surwiliszek pod Kownem, zaangażował się w powstanie styczniowe. Jak wielu ówczesnych patriotów, uciekał przed represjami, jadąc z żoną Antoniną wprost w jądro ciemności, do Moskwy. W 1882 roku w tym mieście urodził się Władzio. Wkrótce po tym, jak zmarła mu matka, malec musiał pojechać do Kowna i zamieszkać z babką, Jakobiną. Dorastał wśród bliskich, umilających sobie dni sztuką: grą na instrumentach i malarstwem.

Jak pisze historyk filmu Władysław Jewsiewicki, sam Władek przejawiał skłonności w kierunku „komedianctwa”. Stroił żarty, rysował ptaki i zwierzęta (dom był pełen oswojonych stworzeń) i łapał motyle, zamiast jak jego koledzy siedzieć w szkolnej ławie lub maszerować z rosyjskojęzycznym nauczycielem na długie msze do cerkwi. Wywołał popłoch na podwórku, gdy urządził strzelnicę z własnoręcznie wykonaną kukłą konserwatywnego działacza, generała-gubernatora wileńskiego Murawiewa „wieszatiela”, identyczną jak pierwowzór.

Filmowe początki

Wejście w dorosłość wymagało od przyszłego reżysera nieco wyrzeczeń. Jako absolwent szkoły rysunkowej parał się malowaniem obrazów, przygotowywaniem kostiumów teatralnych czy karnawałowych, ale gdy założył rodzinę, musiał szukać bardziej statecznej pracy. To wówczas urzędował w carskiej Izbie Skarbowej, dziwiąc się interesantom wciskającym łapówki. Podróżował po dzisiejszej Polsce wschodniej w charakterze zbierającego materiały statystyka, ostatecznie zatrudnił się w muzeum historii naturalnej w Kownie. Jednak natura komedianta wzięła w nim górę. Z błogosławieństwem żony, Anny, pojechał do rodzinnej Moskwy, skąd wrócił z kamerą filmową i zamówieniami od wytwórni Aleksandra Chanżonkowa. Pierwszy jego film to dokument z codziennego życia, toczącego się nad Niemnem. Dopiero kolejne zapisały się na stałe w annałach kinematografii.

Warto przeczytać: Warsztaty dla dobrego złodzieja, czyli o mocy bajania

Entomologia w służbie animacji

Starewicz próbował nakłonić żuki jelonki, aby walczyły o samiczkę w silnym świetle lampy. Na próżno. Owady zgodnie z naturalnym instynktem zamierały i nie chciały „grać”. Reżyser dysponował jednak dużymi zbiorami martwych chrabąszczy, żuków i motyli. W dzieciństwie u babci Jakóbci miał zaś książeczkę z narysowanymi sekwencjami różnych ruchów bohatera. Puszczanie kolejnych stronic między kciukiem a palcem wskazującym wprawiało rysunki w ruch. Dlaczego nie powtórzyć czegoś podobnego z owadami? Władysław sam preparował żuki, więc bez wstrętu przygotował je do filmu, przyczepiając im oderwane nóżki do tułowi sprężynkami i woskiem. Dzięki temu ruszały się tak, jak chciał. Dalsza część pracy była iście benedyktyńska. Jedna scena z ustawieniem „bohaterów” to jedno zdjęcie. Na sekundę filmu przypadało ich aż szesnaście.

Kiedy po wielu próbach i błędach technika została już przez Starowicza opanowana, ten nakręcił dwa owadzie filmy dla moskiewskiej wytwórni. Trzeci, pod tytułem „Piękna Lukanida, albo krwawa wojna rogaczy i wąsali” miał ponad dwieście metrów długości. Jego moskiewska premiera odbyła się w 1912 roku i sprawiła, że świat oniemiał. Historia miłosna owadów, występujących w ubrankach, uszytych przez Annę Starewiczową, była pierwszym filmem z tego kraju, sprzedanym za granicę. Co tak zafascynowało widzów, że film uznano za cud?

Starewicz mozoląc się nad kolejnymi sekwencjami ruchów, uzyskał je na tyle płynne, że patrzący wierzyli, iż wytresował żywe owady. Jednak widzów zachwycała nie tylko technika. Reżyser, operator, scenarzysta i scenograf w jednym potrafił przemówić do serc wzruszającą historią, dowcipem, satyrą na ludzkie przywary, krótko mówiąc – magią godną komedianta. Zamieszkał w stolicy, mając zamówienia na kolejne produkcje, także fabularne z udziałem aktorów. A „Lukanidę” puszczano w kinach Związku Radzieckiego jeszcze w latach 20. Dekadę później film był wciąż oceniany przez tamtejszych krytyków jako lepszy niż aktualne dzieła filmowe.

Dzieło z lisem

W tym czasie Starewiczowie mieszkali już we Francji, gdzie osiedli na stałe, choć miał to być ponoć tylko przystanek przed drogą do Warszawy. Zachód jednak oferował twórcy korzystne warunki do działania. A Władysław nie ustawał w eksperymentach. Konstruował lalki ze szkieletami i mechanizmami, które umożliwiały sterowanie ich mimiką i bardziej precyzyjnym ruchem. Film pełnometrażowy „Opowieść o lisie”, oparty na poemacie Lis przechera Johanna Wolfganga Goethego, powstał w Paryżu w latach 1930–1937 siłami Starewicza, ze wsparciem Anny i ich córki Ireny. Taśma miała długość ponad dwóch tysięcy metrów, co nie pozostaje bez znaczenia, gdy pamiętamy, ile zdjęć potrzeba było na jedną tylko klatkę filmu. Film ten uważa się za największe dzieło i podsumowanie animacyjnej twórczości reżysera. Zaludniony licznymi bohaterami, perfekcyjnie wykończony.

Badacze zajmujący się animowanym filmem lalkowym zaznaczają, że Starewicz nie we wszystkim był pierwszy, przed nim reżyserzy próbowali już techniki „stop motion”, czyli rejestrowania scen klatka po klatce. W czasie animacyjnych odkryć Starewicza, za oceanem amerykańscy filmowcy dochodzili do podobnych efektów. Jednak reżyserka Agata Gorządek, analizując w swojej pracy habilitacyjnej historyczny proces powstawania animacji lalkowej, podkreśla, że Starewicz wypracował nowy język tego rodzaju animacji, spopularyzował tę technikę i opracował ogromne zasoby technicznych rozwiązań. Niektóre z nich stosuje się do dziś.

Jak to bywa w Europie Środkowej, Starewicz za sprawą miejsca urodzenia, pracy, ale i kultury, z którą się utożsamiał, stał się bohaterem wspólnym, ponadnarodowym. Za swego mamy go my, mają go także Litwini i Rosjanie. Na 125-lecie urodzin Litwini uczcili Starewicza, odsłaniając przy placu Ratuszowym w Kownie tablicę pamięci. Łatwą do zauważenia z oddali: nad tablicą wystaje ze ściany żuk jelonek kowalskiej roboty, z dołu wpatrują się w nią mrówka i konik polny, bohaterowie wielu jego filmów.

Może zainteresuje Cię: Mariusz Wilczyński: Narysowałem tylko swoją pamięć

może Ci się spodobać

Jeszcze Nowszy i Wspanialszy Świat

Jak podaje „New York Times”, na amerykańskiej platformie streamingowej Peacock oraz na brytyjskim kanale Sky One pojawiła się świeżutka…
seriale na lato

Najlepsze seriale na upał

Ponoć upał nie sprzyja intelektualnym uniesieniom, niemniej nie znaczy to, że w upale pozostaje nam oglądanie wyłącznie odmóżdżających…

Fortuna z sałaty

Trzeba mieć głowę na karku i smykałkę biznesową, żeby zbić fortunę na… uprawie sałaty.  Udało się to Arturowi…