Polak który rzucił wszystko i wyjechał do Szwajcarii wnoszący rower pod górę w Szwajcarskich Alpach
Grzegorz Śmieciuszewski

Rzucić wszystko i… wyjechać do Szwajcarii

Grzegorz Śmieciuszewski pracuje na wysokim stanowisku w banku, ale nie jest typowym korpoludkiem. Zwiedza świat, uprawia sporty ekstremalne i fotografuje.
5 udostępnień
5
0
0

Ta historia może być dla niektórych nie do zniesienia. Jest bowiem opowieścią o alternatywnym korpoludku, który rzucił wszystko w Polsce, a w zamian dostał: i pracę w szwajcarskim banku, i udany związek, i możliwość realizacji swoich pasji. Jak można być aż tak bardzo wygranym? O swoim życiu w Szwajcarii opowiada nam Grzegorz Śmieciuszewski.

Żaneta Pandora: Dlaczego nazywasz siebie alternatywnym korpoludkiem?
Grzegorz Śmieciuszewski:
(śmiech) Bo jestem hybrydą świata korpo i nowoczesnego włóczęgi ograniczonego 25 dniami urlopu. Dążę do maksymalizacji przyjemności z życia, jednocześnie pracując na etacie w korpo.

Czym w tym korpo się zajmujesz?
Przez ostatnich 12 lat pracowałem w różnych korporacjach, na różnych stanowiskach, obecnie jestem starszym analitykiem biznesowym w szwajcarskim banku Credit Suisse, gdzie odpowiadam za sprawdzanie jakości danych biznesowych.

Nie jesteś synem króla nafty, twój tato nie jest też prezesem wielkiej firmy, nie odziedziczyłeś fortuny, nie jesteś też dzieckiem wielkiego miasta. Jak więc udało ci się najpierw wybić w Polsce, potem rzucić to wszystko i zorganizować sobie fajne życie w Szwajcarii, i to w dodatku na własnych zasadach?
Z młodości pamiętam kucie żelbetu. Na wakacje nigdzie nie wyjeżdżałem. Rewir moich wypraw ograniczał się do średnicy 25 kilometrów wokół Krasnegostawu, gdzie urodziłem się i wychowywałem. W czasie letniej przerwy szkolnej pracowałem na stanowisku młodszego elektryka jako zastępca ojca w jego jednoosobowej firmie. Specjalizowałem się w kuciu żelbetonu (śmiech).

Pierwszym moim oknem na świat były studia w Krakowie na kierunku informatyka i ekonometria. To zetknięcie z wielkim światem, jak to wtedy pojmowałem, zaowocowało w ten sposób, że studia spędziłem głównie na poszerzaniu znajomości towarzyskich. Nocne życie w Krakowie nie miało dla mnie tajemnic. Byłem Johnem Travoltą krakowskich klubów nocnych (śmiech).

Na czwartym roku studiów dostałem swoją pierwszą pracę w korpo, czyli pierwszy zastrzyk finansowy. Można sobie wyobrazić, co to oznacza dla studenta. Z budżetu 400 złotych miesięcznie wskoczyłem na pułap paru tysięcy. Przesiadłem się z bycia nieszablonowym studentem na pełnoetatowego korpoludka. Zacząłem umiejętnie łączyć pracę z życiem studenckim „na wypasie”.

Umiejętności interpersonalne nabyte na parkietach zaprocentowały szybką karierą w korpoświecie, gdzie w ciągu trzech lat trzykrotnie awansowałem. Jako menadżer zespołu zarządzałem 24 osobami.

Skąd pomysł, żeby rzucić to wszystko na rzecz totalnej niewiadomej w obcym kraju?
A cóż może równie człowieka opętać jak nie miłość? (śmiech). Pierwszego dnia pracy w korporacji poznałem dziewczynę, która później zostanie moją żoną. Jednak wtedy gdy zdecydowałem się rzucić wszystko i podążyć za nią do Szwajcarii, gdzie Marta dostała pracę, była jedynie moją narzeczoną. Zostawiłem za sobą wszystko: kraj, który znałem, przyjaciół, rodzinę, perspektywiczną pracę, krakowskie parkiety i przeniosłem się za dziewczyną do obcego kraju. Bez gwarancji pracy, bez znajomości języka, a nawet bez pewności, czy Marta za mnie wyjdzie.

Szaleństwo!
W pewnym sensie tak. Marta dostała propozycję transferu do Szwajcarii w obrębie firmy, w której w Polsce razem pracowaliśmy. Ja też byłem ciekawy świata, też chciałem wyjechać, więc to nie tylko tak, że podążałem za nią i jej potrzebami. Ale na jej rozmowę kwalifikacyjną w Zurichu pojechaliśmy razem. 36 godzin autobusem w jedną stronę. Lot samolotem nie mieścił się wtedy w naszych możliwościach budżetowych. Podczas powrotu ze Szwajcarii dostaliśmy wiadomość, że Marta została przyjęta, więc od razu z tego autobusu spontanicznie wysłałem do firmy w Polsce wypowiedzenie.

Mieliśmy dwa miesiące na zamknięcie wszystkich spraw w kraju, a potem wylądowaliśmy w Szwajcarii. To znaczy Marta wylądowała, ja zostałem przy autobusie (śmiech). Miałem wtedy przy sobie dwa banknoty o wartości 2000 franków (około 6000 zł) – oszczędności mojego życia. Wtedy w Szwajcarii nie wystarczało to nawet na wynajęcie mieszkania na miesiąc.

Pierwsze miesiące na obczyźnie pewnie nie były więc łatwe?
W 2011 roku na rynku usług finansowych polski pracownik praktycznie nie istniał. Dla Szwajcarów Europa kończyła się na granicy z Niemcami. Przyjechałem tam i… zostałem pełnoetatowym kogutem domowym. Codziennie wysyłałem CV i przez cztery miesiące nie dostałem żadnej odpowiedzi, nawet odmownej! Zero reakcji. To był cios dla mojego ego. Myślę, że te cztery miesiące mógłbym zaliczyć do najciemniejszych momentów mojego życia. Nie dość, że nikogo nie znałem i niełatwo było kogokolwiek poznać, bo Szwajcarzy trzymają dystans, to do tego nie bardzo nawet miałem już chęć kogokolwiek poznawać, bo wydawało mi się, że jestem bezwartościowy. Pomimo doświadczenia zawodowego nikt nawet nie zaprosił mnie na rozmowę. Co więcej, byłem na garnuszku dziewczyny, co dla niezależnego faceta, który zawsze sam na siebie pracował i sam się utrzymywał, było prawdziwym koszmarem. Prawie zacząłem żałować, że rzuciłem wszystko i wyjechałem.

  • życie w Szwajcarii
  • życie w Szwajcarii
  • życie w Szwajcarii
  • życie w Szwajcarii

Co pozwoliło Ci wyrwać się z niego?
Po czterech miesiącach dostałem pierwszy e-mail zwrotny na moje zgłoszenie do pracy. Ktoś do mnie napisał, i w dodatku z zaproszeniem na rozmowę. Była to praca w kanadyjskim banku na stanowisku księgowego funduszy, czyli znacznie poniżej moich kwalifikacji, ale w tamtym momencie zdecydowanie nie mogłem sobie pozwolić na wybrzydzanie.

Na rozmowę poszedłem pewny siebie i swoich umiejętności i… od razu mnie przyjęli. Cieszyłem się, jakby mi kto doczepił skrzydła. Wróciłem do życia psychicznie i fizycznie. Co ciekawe, pół roku później mój ówczesny szef zrzekł się stanowiska i wskazał mnie na swoje miejsce. Nie awansował, po prostu zamienił się ze mną miejscami. Na własne życzenie został moim podwładnym. Dziwne, prawda?

No, przynajmniej w polskich standardach.
Po roku dostałem pracę w Credit Suisse. Po raz drugi się zdegradowałem, znowu zacząłem od stanowiska księgowego funduszy inwestycyjnych. Potem jednak znów szybko awansowałem na obecne stanowisko. Niedawno znalazłem się w sytuacji tamtego mojego pierwszego szefa z kanadyjskiego banku. Dostałem propozycję awansu na kierownika zespołu i… odmówiłem.

Dlaczego?
Bo wiązało się to z podwyżką, ale też ze zwiększeniem liczby godzin pracy, a dziś jestem już w innym miejscu i czasie, i kłóci się to z moją obecną filozofią życiową.

Która brzmi: „nie ma kompromisu w obronie work-life balance”?
Całe swoje życie zawodowe poszukiwałem pracy, która nie będzie mi przeszkadzać w realizacji pasji. Kiedy trafiłem do Szwajcarii, zakochałem się w przyrodzie. Chciałem więcej czasu spędzać z żoną na łonie natury. Zdałem sobie sprawę z tego, że nasz czas w życiu jest limitowany. Dokonałem więc wyboru – praca dla życia, a nie życie dla pracy.

Już od pierwszego miesiąca w korpo w Krakowie chciałem od życia czegoś więcej. Miałem taki pomysł, że jak już zarobię pieniądze, to wyjadę na Seszele i zostanę rybakiem. Ale moja nowo poznana koleżanka w pracy (obecna żona) dała mi do zrozumienia, że to nie najlepszy sposób na podryw dziewczyny z banku. Wtedy zaczęliśmy mieć wspólny plan na życie za granicą. Powoli dojrzewała w nas myśl, żeby rzucić wszystko i wyjechać. Byliśmy nawet na targach pracy w Londynie, żeby zbadać możliwości wyjazdu do Australii, Singapuru, Nowej Zelandii, ale życie zaprowadziło nas do Szwajcarii.

Na przestrzeni lat parę słów w moim życiu zmieniło znaczenie. Celem przestało być dla mnie „gromadzenie”, a stało się „przeżywanie”. Nie „awansowanie”, a „wylatywanie”.

może Ci się spodobać